piątek, 30 września 2016

Lavica Gourmet, Raw SunBite Banan & Chia z białkiem konopi - Recenzja

Mam za sobą całkiem sporo spróbowanych surowych batonów, ale niezwykle interesujące połączenie składników sprawiło, że z paczuszki otrzymanej od Lavica Gourmet postanowiłam sięgnąć w pierwszej kolejności po wersję bananową z chia. Białko konopne jest dla mnie nieco egzotyczne (nigdy go nie próbowałam), niemniej jednak suszone banany uwielbiam, toteż z przyjemnością postanowiłam delektować się tym batonem :)

Pierwsze wrażenie
Słodycz okala plastikowe opakowanie, otulone papierową etykietą w dwóch odcieniach żółci, co nawiązuje do "tematu przewodniego" batona. U góry widzimy nazwę, a na dole większą czcionką widnieje wariant smakowy. Bardzo prosta kombinacja, ale w takiej prostocie tkwi piękno :) Tył wieńczy skład oraz tabela kalorii,
Po wyjęciu z opakowania moim oczom ukazał się typowy brązowy, daktylowy ulepek, w którego masie wyraźnie przebijają nasiona chia, konopi oraz kawałki orzechów. Zapach? Słodki od daktyli, delikatnie czuję także pewną goryczkę orzechów włoskich, a w tle subtelnie majaczy zapach suszonego banana - nie jest on jednak wyraźny i nachalny. Naciskając baton, czuję bardzo twardą i zwartą bryłkę, jednak nie miałam większych trudności z wbiciem się weń nożem. Czas na posmakowanie :)

Smak
Wgryzienie się nie stanowiło, o dziwo, problemu - baton okazał się być przyjemnie miękki. Nieco kruszył się (prawdopodobnie za sprawą orzechów i nasion), ale nie przeszkadzało to zanadto w konsumpcji. Poczułam subtelną umiarkowaną słodycz daktyli, które zazwyczaj odgrywają pierwsze skrzypce w takich słodyczach (bowiem stanowią ich bazę). Następnie bardzo delikatnie zawitał do mnie aromat bananów, ale przyznam, że musiałam się trochę wysilić, by go poczuć ;) Pod zębami wyraźnie chrupie chia, a następnie orzechy. Czuję także specyficzny, chłodzący efekt i zastanawiam się, czego to jest zasługa? Nie jest to nic nieprzyjemnego, a wręcz przeciwnie, bo dzięki temu baton nie zamula. Może to konopia? Ciężko mi stwierdzić, skoro nigdy tego nie próbowałam. Obawiałam się, że mogę czuć goryczkę orzechów włoskich, ale nic takiego nie miało miejsca. Idealnie współgrały z daktylami i żałuję, że tak rzadko producenci sięgają po nie w swoich batonach - za to ogromny plus :)

Potencjał prozdrowotny
Baton dostarcza sporo tłuszczu (19,4 g/100 g przy 48 g węglowodanów), a także białka (12 g/100 g produktu). W ogromnej mierze są to NNKT Omega-3 wspomagające procesy myślenia, odporność, a także nastrój. Ich źródłem są nasiona chia i orzechy włoskie. Znajdziemy tutaj także potas (którego dostarczają banany i daktyle), który usprawnia pracę układu krwionośnego, ale także białko roślinne. Na pewno będą z niego zadowoleni weganie, osoby z nietolerancją glutenu oraz laktozy, ale także "wszystkożercy" - tak jak ja :) Całość jest naprawdę smaczna i godna uwagi. Serdecznie polecam!

Skład: daktyle, orzechy włoskie, migdały, banan (22%), nasiona chia (4%), białko konopi (10%)
Kaloryczność: 410 kcal/100 g (205 kcal/50 g)
Dostępność: Sprawdź wpis wprowadzający
Cena: 6-7 zł
Ocena: 6/6
Inne warianty smakowe: Supergreens (chlorella i spirulina), Baobab&Mango, Kakao&Maca, Moringa&Ananas, Superberry (jagody goji i żurawina), Kokos&Lucuma
Wpis sponsorowany. Współpraca nie ma wpływu na rzetelność recenzji

środa, 28 września 2016

Dyniowe muffinki drożdżowe - bez mleka i jajek




Na jesienną słotę nic nie robi lepiej, niż słodziutki, ciepły wypiek w towarzystwie filiżanki gorącej herbaty :) Piszę tego posta w jeden z wrześniowych, deszczowych i ponurych dni, kiedy to nie mogę pójść na spacer ani wygrzewać się na słońcu. Dozę jego złocistych promieni odnajduję w dyniowych muffinkach, które swoją pomarańczową barwą rozpromieniają szarości :) Przepis jest wdzięczny jeśli chodzi o modyfikacje ze względu na dietę wegańską czy nietolerancję laktozy (odpowiednią informację podaję w składnikach), a dodatkowo drożdżowe miseczki możecie nadziać czymkolwiek chcecie :) Mus sprawia, że ciasto jest puszyste, mięciutkie i wilgotne, a przy tym bardzo aromatyczne i zdrowe (dynia jest świetnym źródłem betakarotenu). Nie dodajemy rafinowanego cukru ani margaryny, a połowę mąki zamieniamy na graham, dzięki czemu dostarczymy cennego błonnika. To chyba mój najlepszy drożdżowy wypiek, dlatego dzielę się nim z Wami tutaj - na blogu. Mam nadzieję, że spróbujecie i będzie Wam smakowało - gorąco polecam! (Kaloryczność jednej muffinki zależy od dodatków i wynosi ok. 110 kcal.)


Składniki ciasta (6 muffin):

  • 60 g mąki pszennej typ 550
  • 60 g mąki pszennej graham typ 1850
  • 15 g oleju kokosowego (lub masła)
  • 20 g erytrolu ze stewią (lub innego dosładzacza)
  • 75 g musu z pieczonej dyni (2 łyżki)
  • 5 g miodu (1 łyżeczka) - w wersji wegańskiej melasa, cukier kokosowy, nektar kokosowy, syrop z agawy lub ewentualnie cukier trzcinowy
  • 1/3 łyżeczki suszonych drożdży
  • mąka do podsypywania
Wypełnienie: 60 g jabłka pokrojonego w kostkę, szczypta cynamonu na każdą z muffinek; w wersji niewegańskiej polecam także 50 g twarogu półtłustego zmieszanego z pół łyżeczki erytrolu i dwoma kroplami aromatu pomarańczowego (lub skórką z pomarańczy); można także dodać bakalie (orzechy, rodzynki, morele, śliwki, figi...)

W misce mieszamy mus z miodem, drożdżami i olejem kokosowym, dodajemy łyżkę mąki. Intensywnie mieszamy i wsypujemy resztę mąki. Zagniatamy w kulkę. Uwaga! Ciasto będzie dość klejące i niezbyt zbite. Nie przejmujcie się tym. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy na godzinę w ciepłe miejsce, aż podwoi swoją objętość. Po tym czasie ponownie całość mieszamy (ciasto jest puchate i klejące), podsypując trochę mąki (ok. łyżki), jeśli jest to konieczne. Im dłużej wyrabiamy, tym bardziej klejące jest ciasto i tym więcej mąki będziemy potrzebować, dlatego polecam raczej krótkie wyrabianie.
Ciasto dzielimy na 6 części. Z każdej formujemy kulkę, a z kulki placuszek, którym wylepiamy dno i brzegi foremki na muffinki, tworząc miseczkę. Do wnętrza dajemy najpierw po łyżeczce twarogu z erytrolem i aromatem pomarańczowym (lub pomijamy ten krok), dalej bakalie (jeśli ich używamy) i kawałki pokrojonego jabłka. Całość posypujemy cynamonem i pieczemy 25-30 minut w 190-200 stopniach Celsjusza (musicie obserwować, jak ciasto się zachowuje i ewentualnie zmniejszyć temperaturę - mam piekarnik gazowy, nie nagrzewałam go przed włożeniem muffinek). Wyłączamy i pozostawiamy jeszcze chwilę w piekarniku.
Smacznego!

poniedziałek, 26 września 2016

Terrasana, masło orzechowe 4-mix - Recenzja oraz współpraca z biogo.pl


 W ramach współpracy ze sklepem ze zdrową żywnością biogo.pl (o czym dowiecie się poniżej), otrzymałam masło orzechowe firmy Terrasana składające się z czterech rodzajów orzechów: ziemnych, nerkowca, laskowych oraz migdałów. Słyszałam wiele dobrego na temat produktów tej firmy i długo wahałam się, który z nich wybrać :) Mam nadzieję, że kiedyś przyjdzie mi wypróbować wszystkie, tymczasem zdecydowałam się na połączenie wielu w jeden :)


Słoiczek jest solidny, szklany, a etykieta bardzo estetyczna. Na pięknym, zielonym tle widnieje duży ciemnozielony napis "4-Mix peanuts & nuts", który najzwyczajniej w świecie informuje nas o tym, z jakim produktem mamy do czynienia ;) Obok znajduje się grafika użytych orzeszków - arachidy, migdały, nerkowce oraz orzech laskowy, a w prawym górnym rogu napis "bio-organic". Polska etykieta, umieszczona na wieczku, mówi, że użyte surowce pochodzą z upraw ekologicznych. Produkt jest w 100% wegański, bez dodatku cukru, soli oraz tłuszczy.

Po otwarciu słoiczka widzę, że wytrącił się olej z orzechów - jednak wystarczy całość zamieszać, by uzyskać jednolitą masę. Ku mojemu zdziwieniu, całość jest bardzo lejąca (jeszcze nie spotkałam się z tak lejącym masłem orzechowym), ale idealnie gładka. W karmelowej masie widać drobne, brązowe kropki - zapewne łupiny migdałów lub orzechów laskowych. W zapachu wyraźnie dominują arachidy (stanowiące 55% składu), potem wyczuwam subtelną nutę orzechów laskowych i migdałów (jednak nie taką, jak np. w nugatowych pralinach czy czekoladach). W smaku także najbardziej wyczuwam orzechy ziemne, ale i lekką słodycz nerkowców oraz charakterystyczną nutę orzechów leszczyny. Na języku po połknięciu pozostaje delikatny posmak migdałów, ale zdecydowanie są to mało dominujące aromaty. Czuję również subtelną goryczkę, która jest wywołana obecnością brązowych skórek. Masło jest bardzo sycące i klejące, ale dobrze rozprowadza się na kanapkach. Świetnie komponuje się z dżemami (zwłaszcza domowymi powidłami z eko węgierek - moja mama dostała 6 kg od znajomego ze wsi, najpierw je dusiła, a potem 3 dni piekła - wyszły idealnie gęste i słodziutkie, bez cukru!), ale także na pewno sprawdzi się z placuszkami lub naleśnikami.

Masło orzechowe jest bardzo dobrym źródłem roślinnego białka (26,4 g/100 g), tłuszczu (51,3 g/100 g) oraz błonnika (6,7 g/100 g), dlatego idealnie sprawdza się w diecie wegan, ale także osób wszystkożernych (czego jestem przykładem :D). Mnie bardzo smakowało takie połączenie i na pewno chętnie sięgnę po inne produkty tej firmy.
Skład: prażone orzechy ziemne (55%), prażone orzechy (45% - nerkowca, laskowe, migdały)
Kaloryczność:  612 kcal/100 g
Dostępność: sklepy ze zdrową żywnością, biogo.pl
Cena: 23,28 zł/słoiczek 250 g
Ocena: 5/6
A w mojej paczuszce od biogo.pl, oprócz masła, znalazłam:

oraz katalog kosmetyków Sylveco i lnianą torbę na zakupy.

Spodziewajcie się przepisów i recenzji, a za szybką przesyłkę (zamówienie zostało zrealizowane w 2 dni!) oraz dobrze zabezpieczone produkty (bałam się o potłuczenie masła - niepotrzebnie) bardzo dziękuję sklepowi biogo.pl. Zapraszam Was do odwiedzenia ich strony internetowej oraz profilu na facebooku.

Wpis sponsorowany. Współpraca nie ma wpływu na opinię i rzetelność recenzji.

niedziela, 25 września 2016

Relacja z wypadu do Zakopanego oraz Popradu i haul spożywczy


Idąc Drogą pod Reglami :) Tak, to ja.
Zarzucę Was dzisiaj kilkoma zdjęciami z mojego spontanicznego wyjazdu z tatą w Tatry :) Decyzja została podjęta w przeciągu pół godziny - wraz z zaklepaniem noclegu - tydzień przed samym wyjazdem. Po prostu okazało się, że mamy środki, żeby gdzieś pojechać, a że dawno w Tatrach nie byłam - i marzyłam o tym, żeby przetestować moją kondycję ;) - wybór był oczywisty. Nie wiedziałam, czy tacie uda się wziąć urlop (dzięki Bogu udało), mama niestety nie miała takiej możliwości. Większa ekipa nie wchodziła w grę - mój brat także musiał pracować, a nie mamy żadnych znajomych, z którymi dobrze czulibyśmy się na górskich szlakach. Po górach najczęściej chodzę z tatą (mama ma problemy z kręgosłupem i od kilku lat w góry nie wychodzi - chyba że w doliny), mamy do siebie zaufanie, znamy swoje ograniczenia, tempo, możliwości. Chodzenie po górach to dla nas przyjemność, a nie rajd czy wyścigi - nie kierujemy się czasami podanymi na mapach czy oznakowaniach szlaków. Czasem idzie się szybciej, czasem wolniej i jest to całkowicie normalne. Poza tym, tacie najbardziej ufam przy schodzeniu - mam lęk wysokości (nie boję się przestrzeni, ale nagłego nachylenia stoków) i bardzo ostrożnie stawiam stopy na kamieniach, czasem potrzebuję silnej ręki taty, która mnie asekuruje i dodaje odwagi :)
Wyjechaliśmy w sobotę rano (o 6), bo do pokonania było 430 km (6 h jazdy). Zatrzymaliśmy się w Figusówce na ul. Oswalda Balzera 23a (polecam! Chociaż może nie powinnam, bo potem będę mieć problemy z zaklepaniem noclegu :P), skąd jest niedaleko do Kuźnic oraz Jaszczurówki. Na Krupówki w jedną stronę są 3 km. W okolicy naszej kwatery można było znaleźć liczne restauracje, sklepy, a także wyciąg narciarski na Nosal. W dniu przyjazdu było pochmurno i padało, temperatura wynosiła ok. 17 stopni. W trakcie jazdy czułam, że bierze mnie przeziębienie - w najgorszym możliwym momencie. Bałam się, że całkowicie się rozłożę, nie będę mogła wyjść na szlaki (pogoda zapowiadała się deszczowa, mglista i zimna) i tak skończy się ten wyjazd. W każdym razie, skoczyliśmy na Krupówki, gdzie zaopatrzyłam się w kalosze (moje trampki przemokły do cna), ciepłe, wełniane kapcie (bo swoich zapomniałam) oraz "zestaw reanimacyjny": wit. C 1000 mg, Theraflu ExtraGrip, Strepsils Intensive, cytrynę, imbir i spirytus kamforowy. Poszliśmy tam także na obiad - rozglądałam się za polecaną przez Anię restauracją "Dobra Kasza Nasza", ale dopiero w drodze powrotnej, już po posiłku, zauważyłam, że znajduje się na początku Krupówek. Dość spontanicznie (i niestety błędnie) poszliśmy na "Domowy obiad" do jadłodajni "Pychotka" (mniej więcej w połowie Krupówek, w głębi między budynkami), gdzie zamówiłam pomidorową oraz pierogi ruskie, a tata placek po zbójnicku. Z góry uprzedzam, że w restauracjach nie robiłam zdjęć, więc musicie polegać na moim opisie oraz opinii :) W każdym razie, pierogi zostały przy mnie wyciągnięte z zamrażarki i przetransportowane w podkoszulku do kuchni, zupa miała kolor czerwony, ale nie powiedziałabym, że było tam coś z pomidora. Tata otrzymał dwa ziemniaczane placki z gulaszem, posypane żółtym serem i jakimś majonezowo-keczupowym sosem oraz zestaw surówek, który przygarnęłam ja. Tata stwierdził, że gulasz był z barana (mięso było jak podeszwa i niezbyt przyjemnie pachniało), a potem czekała go długa posiadówka w toalecie. Surówki były okej - marchewki z jabłkiem nie da się zepsuć, buraczki słodko-kwaśne także były smaczne, ale ogórka zielonego nie tknęłam, bo był mocno rozmoknięty i po prostu się bałam ;) Nie był to najlepszy posiłek i ponownie tam nie zawitamy - Wam także odradzam. Zapłaciliśmy 35 zł.

Niedziela
Po śniadaniu (zjadłam owsiankę z miksu widocznego poniżej - płatki, zmielone orzechy, wiórki kokosowe, chia, jagody goji i trochę żurawiny - wraz z jabłkiem i jogurtem naturalnym - jadłam tak codziennie ;)),
poszliśmy do kościoła na Mszę, a następnie wyruszyliśmy nad Morskie Oko, ponieważ było mgliście i przelotnie padało. Pojechaliśmy do Palenicy Białczańskiej, gdzie zostawiliśmy auto i zaczęliśmy wędrówkę. W jedną stronę zajęło nam to 2 godziny i 15 minut (trochę korzystaliśmy ze skrótów - tata pokonał dwa, ja trzy, a jeden obydwoje pominęliśmy). Podczas spokojnej i monotonnej wędrówki słyszeliśmy w oddali ryk niedźwiedzia, co było niesamowitym przeżyciem :) Zatrzymaliśmy się także przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Martwiła nas nieco pogoda - było ok. 7 stopni Celsjusza, bardzo pochmurnie i wilgotno. Nie było za wiele widoków, jednak ceprów zanadto to nie zniechęcało ;) Pomimo przeziębienia i ropnego kataru, czułam się całkiem dobrze - mocno się spociłam (miałam na sobie kilka warstw ubrań, żeby nie zmarznąć), cały katar "wysmarkałam" i chyba to (wraz z lekami) mi pomogło. Jeśli chodzi o jedzenie na szlaku, to postawiłam na kanapki z pieczoną piersią kurczaka, sałatą i serkiem "Twój smak" z Piątnicy, a do "zagryzki" miałam ogórki kiszone mojej mamy oraz świeże pomidory. Miałam przy sobie także jabłko i banana oraz kawałek Urwisa Bananowego (tego ostatniego zjadłam), ale tak naprawdę uratował mnie termos z gorącą herbatą i imbirem.


Gdy dotarliśmy na miejsce, przez chwilę widzieliśmy Mięguszowieckie szczyty i trochę Morskiego Oka. Zaraz potem nadeszła gęsta mgła (jak mleko) i widoki się skończyły. Chwilę posiedzieliśmy, zregenerowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Szlak jest bardzo łatwy i przyjemny jak na początek - nie ma stromych podejść (prócz skrótów, z których nie trzeba korzystać) czy śliskich kamieni. W całości idzie się asfaltem. Jedynie długość (18 km w dwie strony) może trochę zniechęcać i wymagać kondycji, ale wszystko jest do zrobienia - kwestia tempa i siły umysłu :) Po marszu zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i zadumę przy Wodogrzmotach Mickiewicza. 

Po dotarciu do Zakopanego, poszliśmy na obiad do restauracji niedaleko naszej kwatery - nazywa się "Marzanna" i serwuje domowe, świeże posiłki. Nie za wiele tam się znajdzie potraw, które byłyby uzdrowione, ale ważne, że wszystko było świeże i smaczne. Ponieważ nie mieli pierogów ruskich, zamówiłam (dość pochopnie) naleśniki z serem i śmietaną oraz pomidorową. Zupa była przepyszna, niewiele jej brakowało do tej mojej mamy :) Czuć było, że wywar sporządzony został na jarzynach, a zaprawiona była śmietaną. Naleśniki nie należały do dietetycznych dań - podsmażane (chyba) na maśle, nadziane białym serkiem z cukrem i polane obficie śmietaną (oczywiście - z cukrem)... Niemniej jednak wierzę, że takim szlakiem i tak na nie "zasłużyłam" :P Były naprawdę bardzo dobre, chociaż dla mnie za słodkie (i brakowało mi do niej surówki - marchewki z jabłkiem lub selera z rodzynkami :(). Tata zamówił kotleta z piersi kurczaka z ziemniakami i zestawem surówek. Wszystko mu bardzo smakowało, kotlet był świeżo usmażony, ale nie jak podeszwa ;) Zapłaciliśmy 33 zł.

Poniedziałek

Wilgotność wynosiła chyba 100%, było 10 stopni i bardzo mgliście. O wyjściu na szlak nie było mowy. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy na Słowację. Wymieniliśmy na Krupówkach pieniądze i pojechaliśmy do Popradu. Tam było sucho i bez mgieł, jednak nie wybraliśmy się na szlak, a na spacer po centrum (oraz sklepach :P). Upolowałam "kilka" dobroci (o czym w dalszej części wpisu), kupiłam prezent dla sąsiadów, mamy i kolegi taty, i wróciliśmy do Polski. Poszliśmy na obiad do restauracji "Dobra Kasza Nasza" (ul. Krupówki 50 F). Zamówiłam rosół z lanymi kluseczkami (za ok. 7,50 zł), herbatę z cytryną (5 zł) oraz kaszę jęczmienną z pomidorami, cebulką i koperkiem, a do tego sos czosnkowy i surówkę z białej kapusty z ogórkiem (20,50 lub 21,50 zł). Tata zamówił kwaśnicę (8,50 zł) oraz kaszę gryczaną z boczkiem, cebulką i suszoną śliwką, a do tego marchewka z jabłkiem i sos chrzanowy (także 20,50 zł). Zdjęć oczywiście nie mam, ale odsyłam do posta Ani. Tacie kwaśnica bardzo smakowała, mój rosół to nie było nic innego jak kostka rosołowa z marchewką i lanymi kluskami. Z sosów obydwoje zrezygnowaliśmy (mój był majonezowy i z takim sztucznym posmakiem czosnku - coś jak Heinz i inne takie ;)), ale z kasz i surówek byliśmy baaaardzo zadowoleni - kasze były gorące, idealnie doprawione, nie za słone, nie "przetłuszczone". Lokal miał przemiłą obsługę i atmosferę :)

Wtorek
Dzień zero, bowiem zdecydowaliśmy się wejść na Halę Gąsienicową (1514 m n.p.m.) oraz Czarny Staw Gąsienicowy (1620 m n.p.m.). Wiem, wiem, dla wielu to "niskie" cele i nic spektakularnego, ale były to pierwsze szlaki tak wysokie w moim życiu :) Wybraliśmy wariant przez Boczań, o którym czytałam, że jest nieco bardziej umiarkowany jeśli chodzi o stromość podejścia w porównaniu z tym przez Dolinę Jaworzynki. Rano było troszkę pochmurno oraz mgliście - po poprzednim dniu także mokro, ale nie padało. Wychodząc na szlak spodziewałam się ślizgawki, wody i błota - tak też właśnie było, ale w okolicy Boczania zaczęło się wypogadzać, a zza drzew ujrzeliśmy promienie słońca, niebieskie niebo oraz zieloną halę Kalatówki :) Pokrzepieni tym widokiem, szliśmy dalej, a gdy osiągnęliśmy Skupniów Upłaz (który ku naszemu zdziwieniu nie okazał się płaski :D), naszym oczom ukazała się przepiękna panorama. Sami zobaczcie na zdjęciach - coś niebywałego, zapierającego dech w piersiach. Zatrzymaliśmy się na przerwę - tata zjadł śniadanie, a ja nie mogłam się napatrzeć na Nosal i okoliczne szczyty.


Kolejnym przystankiem była Przełęcz między Kopami (1490 m n.p.m.), gdzie szlak niebieski (przez Boczań) spotyka się z żółtym (przez Dolinę Jaworzynki). Zjedliśmy i poszliśmy dalej. Musieliśmy się wspiąć troszkę wyżej, a potem czekała nas droga w dół na Halę wśród kosodrzewiny. Idąc do Murowańca, dostrzegłam orła, który krążył nad okolicznymi szczytami. Majestatycznego, szybował w poszukiwaniu swojej ofiary (jak to drapieżnik). Zaczęło się chmurzyć. Do schroniska dotarłam cała mokra (na szczęście tylko od potu :D), znowu zjedliśmy (wydaje się, jakbyśmy robili to co chwilę :D), uzupełniłam termos gorącą wodą (świetny pomysł TOPRu - pierwszy raz z tego skorzystałam, wcześniej nie miałam pojęcia, że istnieje taka możliwość; może dlatego, że chodziłam latem, gdy było ciepło ;)) - niestety moja butelka z wodą była tak zimna, że nie mogłam z niej pić, bo rozwaliłabym sobie gardło. Po odpoczynku poszliśmy nad Czarny Staw Gąsienicowy. Szlak wznosił się umiarkowanie, wśród kosodrzewiny, ale w drugiej połowie stał się bardziej stromy, głazy większe i mniej stabilne, a z jednej strony była otwarta przestrzeń. Idące wycieczki szkolne (chmara!) nie ułatwiały wędrówki w (jak dla mnie) trudnych warunkach jeśli chodzi o stabilne podłoże - zwłaszcza, że większość szła z telefonami umieszczonymi na "selfie sticks" i narzekała, że nie ma Internetu. Gdy osiągnęliśmy Czarny Staw Gąsienicowy, mieliśmy kilka chwil na zrobienie zdjęć, a następnie naszła tak gęsta mgła, że wydawało się, że stoimy nad brzegiem bezkresnego oceanu - pomimo otoczenia stawu szczytami Orlej Perci ;) Stamtąd można już było iść tylko na Zawrat lub Karb. 

My zawróciliśmy. Zmęczenie w nogach dawało o sobie znać (nie takie kondycyjne, ale głębokie, mięśni). Droga powrotna zajęła nam dłużej niż przewidziały drogowskazy TPNu - głównie za moją sprawą, bowiem dla mnie schodzenie jest o wiele cięższe niż wchodzenie (mam lęk przed spadkami terenu i idę wtedy wolno, ostrożnie stawiając stopy, by się nie poślizgnąć). Chyba najcięższy był odcinek pod sam koniec, ostatnie 15 minut (od momentu złączenia się naszego szlaku z zielonym, który szedł z Nosalowej Przełęczy) - było dość stromo, wiele mokrych, śliskich i błotnistych kamieni, a mięśnie i stopy dawały o sobie znać. Ale dotarliśmy bezpiecznie do Kuźnic, skąd busem podjechaliśmy do ronda (gdzie zbiegały się ulice Droga do Olczy, Karłowicza i Oswalda Balzera) i poszliśmy na obiad - ponownie do "Marzanny". Znowu wzięłam zupę pomidorową, racząc się także pierogami ruskimi i zestawem surówek, a tata - wielkim schabowym z ziemniakami oraz także surówkami :) Wszystko było bardzo pyszne. Po powrocie do pokoju i ogarnięciu się, pojechaliśmy do centrum Zakopanego i wjechaliśmy kolejką na Gubałówkę, by pocieszyć oczy widokiem zachmurzonych szczytów.
Droga powrotna - Przełęcz między Kopami i ciepła herbata z imbirem, która nie raz ratowała mnie z opresji (i zimna :P)
Środa
Po dość forsownym wysiłku dnia poprzedniego (na skurcze łydek pomogła gorzka czekolada 86%, banany, sok pomidorowy oraz maść :D), postanowiliśmy, że przejdziemy się po dolinach. Ponieważ popadywało, wybraliśmy Kościeliską oraz Strążyską. To nie był mój dzień - humor "Nic mi się nie chce", intensywny ból głowy (tabletka Apapu, kupiona w schronisku za 2 zł pomogła) i deszcz sprawiły, że chciałam jak najszybciej zakończyć wędrówkę i nie umiałam cieszyć się górami. Ale po osiągnięciu schroniska na Hali "Ornak" wszystko ustało - tym bardziej, że usłyszeliśmy ponownie ryk niedźwiedzia :) 
Dolina Kościeliska


Zdjęcie niewyraźne ;) Właśnie tak ratuje się ból głowy - ciepłą herbatą z cytryną w schronisku, do tego Apap i można iść dalej ;)
Dolina Strążyska
Choć chmury przesłaniały widoki, spokój, jaki panował w dolinie udzielił się także i nam. Było dość wcześnie, więc jeszcze nie zmąciły go liczne wycieczki, które napotkaliśmy w drodze powrotnej. Kupiliśmy w bacówce po małym, wędzonym oscypku - jeszcze ciepłym, rozpływał się w ustach :) I po dotarciu na parking, pojechaliśmy pod skocznię narciarską w Zakopanem. Stamtąd, Drogą pod Reglami, udaliśmy się do Doliny Strążyskiej. Nogi dawały mi się we znaki - w sumie zrobiliśmy 26 km pieszo. Znowu dopadł nas deszcz, a piękny Giewont przesłoniły chmury. 

Owce przy Drodze pod Reglami
Po powrocie do samochodu pojechaliśmy na Krupówki, gdzie poszliśmy na obiad do "Dobrej Kaszy Naszej" - zamówiłam to samo, co Ania we wspomnianym wpisie (kaszę jęczmienną z kukurydzą i brokułami, ale surówkę z selera z rodzynkami), a tata kwaśnicę. Nie zawiedliśmy się i było naprawdę pysznie :) 
To już był koniec naszego pobytu w Zakopanem. Temperatura z każdym dniem spadała i we czwartek rano był tylko 1 stopień Celsjusza, a na dachach leżał śnieg. Kupiliśmy rano oscypki na Krupówkach i wróciliśmy do domu - bardzo usatysfakcjonowani i z apetytem na więcej wędrówek :) Mamy zamiar wrócić tam w lipcu, kiedy pogoda będzie łaskawsza jeśli chodzi o piesze górskie wyprawy.

Nie sądziłam, że takim problemem może być znalezienie dobrego pieczywa - większość chlebów to były pszenne białe buły z karmelem, udające żytnie chleby. Ale mój tata znalazł "Sklep cynamonowy" na ul. Droga do Olczy, gdzie można było znaleźć naprawdę pyszne pieczywo na zakwasie :) Oprócz tego, batony Lifebar (po 5,50 zł/sztuka), czekoladę mleczną Wawel bez cukru, czekolady gorzkie oraz kokosową Surovital (gorzkie - 9,50 zł/sztuka, kokosowa - 8,50 zł/sztuka) oraz z tej samej firmy bakalie (rodzynki kosztowały 4,50 zł! a orzechy w okolicy 8-10 zł; były dużo tańsze niż te, które kupowałam w Carrefour). Oprócz tego widziałam brazyle i migdały w kokosowej czekoladzie Surovital w białym pudełku - ale ich nie kupiłam, bo cena (18-19 zł) była zbyt wysoka. Widziałam także mleka roślinne firmy Natumi za 8-10 zł/litr oraz jogurty Sojade i produkty bezglutenowe. Zachwycił mnie także szeroki asortyment herbat, które kosztowały od 3,50 do 5,50 zł za paczuszkę.
Ja zdecydowałam się kupić czarną herbatę z wanilią, czarną herbatę "jagodowa polana" (z jagodami, jeżynami i liśćmi malin - obłęd!) oraz zieloną sencha z ananasem i wanilią, a także kokosowego Lifebar'a i czekoladę kokosową od Surovital :) Kupiłam także owocowe chrupki kukurydziane od Sante - Jazzy bites - w wersji truskawkowej i bananowej.

Natomiast na Słowacji zaszalałam...
W sklepie ze zdrową żywnością kupiłam batony beond (2 euro/sztuka) - kakaowy i kwaśną wiśnię. W Tesco, oprócz Studentskich, których nie ma na zdjęciu (prezenty dla sąsiadów i znajomych :)), kupiłam 50-gramową mleczną czekoladę Orion bez cukru (za 99 centów) i VeggieProtein (niewiele ponad euro). W DMie dorwałam RawEnergy w wersji z kawą i nerkowcami oraz sezamka z syropem z agawy, siemieniem lnianym i cukrem trzcinowym, a także daktylowy krążek z pekanami i kokosem oraz kakaowy vivo bar. W zwykłym spożywczaku kupiłam gorzką czekoladę 86% oraz mieszankę herbatek owocowych Pickwick. W innym sklepie ekologicznym kupiłam batona proteinowego (granatowy pod vivo bar) oraz jakiegoś pralinowego, jeden prezent oraz Raw Energy w wersji z nerkowcami i morelami (za 1 euro i 8 centów!!! Tylko jedna sztuka była :(). W eko sklepach widziałam także czekolady Vivani oraz Zotter Laboco 100%. Słowacy mają także wiele słodyczy z fruktozą, ale rzadko sięgam po takowe, więc się w nie nie zapatrzyłam. No, z głodu nie zginę, mam co jeść do końca roku :D

Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was tak obszerną relacją. Jeśli macie do polecenia jakieś konkretne miejsca w Zakopanem, fajne miejscowości na Słowacji lub piękne szlaki - piszcie koniecznie w komentarzach, Wasze sugestie przydadzą mi się na przyszły rok :)

piątek, 23 września 2016

ZmianyZmiany, Baton "Lewy Sierpowy" - Recenzja


Na wstępie chciałam Wam bardzo podziękować za obecność na moim blogu pomimo mojego "odcięcia" od Internetu i braku możliwości odwiedzania oraz komentowania Waszych wpisów. Świadomość, że mój blog jest dla Was ważnym i przyjemnym miejscem (a nie tylko kolejnym "do odhaczenia" na zasadzie "komentarz za komentarz") jest bardzo budująca. To motywuje do dalszej pracy i wkładania serducha w to, co robię - tak jak dotychczas :) Tymczasem wracam powoli do rzeczywistości, nadrabiam zaległości, a dzisiaj przychodzę do Was z recenzją ulubionego raw słodycza mojej mamy :) Ściskam mocno!

Ten baton chyba najmniej mnie kusił, a to ze względu na dość podstawowy skład - zawiera "bazę", która jest charakterystyczna dla wszystkich batonów od ZmianyZmiany (poza Petardą i Urwisami), jedynie wzbogacony o dodatek jagód goji, za którymi jakoś specjalnie nie szaleję ;) Czy mnie powalił lewym sierpowym? :)

Pierwsze wrażenie
Nie wiem, dlaczego, ale nazwa i opakowanie kojarzą mi się z PRL-em! No nie umiem wyzbyć się tego wrażenia. Sama grafika nie bardzo przysuwa mi na myśl ów cios, ale właściwie - jak go zwizualizować, żeby miał odniesienie do jedzenia? Rękawice bokserskie nie bardzo mi tutaj pasują :P
W każdym razie, po otwarciu batonika pojawił się karmelowo-morelowy ulepek, w którym mocno przebijają bardzo duże kawałki suszonych jagód goji, a także (widoczne zwłaszcza w przekroju) pestki słonecznika i fig. Co ciekawe - skład na batoniku i na ulotkach oraz stronie internetowej różni się kolejnością poszczególnych bakalii. Wydaje mi się, że ten z batonika jest właściwy, dlatego jego zamieszczam.
Zapach jest mocno figowy, przełamany kwaśno-gorzką nutą, pochodzącą prawdopodobnie od jagód goji. Nie jest zanadto intensywny i nachalny. Pod naciskiem noża dość łatwo się przełamał - nie był na pewno tak twardy jak  Petarda, ale bardziej zwarty niż Aloha czy Kosmos - podobnie do Urwisa Jabłkowego.

Smak
Moje zęby nie napotkały oporu. Wgryzając się, pestki słonecznika delikatnie ulegały naciskowi zębów, rozpadając się i uwydatniając maślaną nutę. Czuję dość intensywną słodycz (ale nie taką, jak w przypadku Petardy), lekko przełamaną kwaskiem fig. Początkowo nie wyczuwam kwaśno-gorzkiej nuty owoców goji. Ich posmak zostaje na języku, dopiero po konsumpcji. Podczas żucia bardzo mocno chrupią pestki fig oraz słonecznik. Orzechów mocno nie wyczuwam, ale wyczuwa je moja mama - dlatego też jest to jej ulubiony baton. Bardzo podoba mi się połączenie bakalii i ziarna, jednak nie jestem w stanie zjeść większej ilości ze względu na dość niski próg słodkości. Muszę przyznać, że konsystencja nie jest taka jak krówki ciągutki, nie mniej jednak dosyć przyjemna i typowa dla zblendowanych daktyli.
Niczym szczególnym się nie wyróżnia - nie ma takiego odjechanego składnika, który by powalił na łopatki. Ale! Nie oznacza, że jest do niczego. Przyjemna słodycz ze słonecznikiem. Dla mnie trochę za mocna, dlatego odjęłam jeden punkt w ocenie, ale poza tym - naprawdę świetne na słodyczowego głoda :)

Skład: daktyle, słonecznik, migdały, figi, jagody goji, orzechy nerkowca
Kaloryczność: 387 kcal/100 g (267 kcal/baton 69 g)
DostępnośćSprawdź na stronie producenta
Cena: ok. 8 zł
Ocena: 5/6
Inne warianty smakowe: Kosmos, Aloha, Petarda, Urwis Jabłkowy, Urwis Bananowy
Wpis sponsorowany. Współpraca nie ma wpływu na ocenę i recenzję.

środa, 21 września 2016

Lekka sałatka z fasolką szparagową


Przychodzę do Was z przepisem, który powstał właściwie pod wpływem impulsu. Moja mama baaaardzo lubi fasolkę szparagową (nie ukrywam, że ja też - chociaż to już kolejne lato, kiedy ciężko trafić na taką bez włókien :() i kupiła jej... cały kilogram. Trzeba ją było jakoś spożytkować (oprócz standardowej, cudownej wersji - czyli podsmażonej na masełku :)), a że głównym zjadaczem zieleniny w domu jestem ja - to się "podłączyłam". Na początku starałam się przemyśleć, jakie smaki dobrze się z nią komponują - bo choć wystarczy mi sama ugotowana z odrobiną soli, chciałam wstawić coś bardziej kreatywnego na bloga, a przy okazji odkryć nowe aromaty :) Sięgnęłam więc po zioła z ogródka, dorzuciłam aromatyczny czosnek i suszone pomidory, a dla zwiększenia wartości odżywczych - pestki słonecznika. Nie byłabym sobą, gdybym nie dała kontrastowego akcentu - w tym przypadku taką rolę pełni czerwona papryka, której słodycz świetnie balansuje lekko słony smak fasolki. Myślę, że to idealna propozycja na lekki lunch lub kolację.
Mała garstka informacji o tym, czego dostarczamy porcją takiej sałatki ;) Przede wszystkim chlorofilu, który działa zasadotwórczo na organizm, antynowotworowo, zwiększa produkcję erytrocytów (co wiąże się z większym stężeniem tlenu we krwi oraz przeciwdziała anemii) oraz działa oczyszczająco. Dodatkowo - wit. C (natka pietruszki, papryka), A oraz E (pestki słonecznika), które w takim zestawieniu idealnie wymiatają wolne rodniki (odpowiadające za starzenie się organizmu oraz namnażanie się komórek rakowych). Zajadajmy ze smakiem!

Składniki (1 porcja):

  • 150 g ugotowanej fasolki szparagowej (zielonej)
  • łyżeczka pesto z tego przepisu - ja dodałam do niego jeszcze 2 plastry suszonych pomidorów
  • dwa paski czerwonej papryki
  • pieprz świeżo mielony
  • opcjonalnie: sól
Fasolkę kroimy na mniejsze kawałki. Mieszamy z pesto, dodajemy odrobinę soli i pieprzu świeżo mielonego. Paprykę kroimy w kosteczkę i całość posypujemy. 
Smacznego!

poniedziałek, 19 września 2016

Torras, czekolada mleczna z migdałami bez cukru - Recenzja

 Uwielbiam czekoladę, dlatego bardzo się cieszę, że jest coraz większa dostępność do tych łakoci bez cukru :) Firma Torras specjalizuje się w takich słodyczach. Oczarowana gorzką wersją, skusiłam się na kolejny wariant smakowy. Powiem krótko - na pewno będę testować coraz więcej ich wariantów, bo są naprawdę świetnej jakości!
 Tabliczka opakowana jest w tradycyjny sposób - folia aluminiowa, pokryta dodatkowo papierem. Estetyczne opakowanie i pewien sentyment do tej formy pakowania sprawiają, że mam pozytywne odczucia względem tego produktu :)
 W środku znajdziemy tabliczkę o gramaturze mniejszej niż standardowa - 75 g. Z tyłu widać, że migdały są rozdrobnione, nie umieszczone w całości - zupełnie jak w czekoladach mlecznych z kawałkami orzeszków. Całość ma przyjemnie słodki, mleczny aromat, nie przebija się wyraźnie kakao (w końcu to czekolada mleczna ;)). Aromatu migdałów także nie czuć. Natomiast zapach wanilii subtelnie podkreśla mleczność czekolady.
Podzielona na 12 kostek, które łamią się bardzo nieregularnie. A smak? Pyszna, dobrej jakości czekolada, która rozpływa się w ustach. Nie jest tłusta ani zbyt słodka - dobrze wyważona. Choć słodzona maltitolem (poliol z tej samej grupy co ksylitol), nie czuć tutaj typowej, proszkowej konsystencji. Migdały przyjemnie chrupią i współgrają z mleczno-kakaową masą. W smaku również wyczuwam wanilię. Naprawdę, rewelacyjna alternatywa dla mlecznych czekolad z orzeszkami!
Skład: Maltitol 43%, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku 14%, migdały 12%, aromat wanilia, emulgator - lecytyna sojowa.
Cena: 7 zł
Kaloryczność: 478 kcal/100 g (359 kcal/tabliczka; 30 kcal/kostka)
Dostępność: Tesco, sklepy ze zdrową żywnością
Ocena: 7!/6

Wpis niesponsorowany. Produkt kupiłam samodzielnie.

piątek, 16 września 2016

Baton warszawski - truskawka i wanilia - Recenzja

 Dostałam od Ani z bloga Naturalna Kuchnia Wegetariańska paczuszkę, w której znalazłam dwie niespodzianki - jedną z nich był Baton warszawski w wersji, którą bardzo chciałam spróbować - truskawka i wanilia :)

Pierwsze wrażenie
Po otwarciu opakowania poczułam delikatną, naturalną woń truskawki - zupełnie inną niż w przypadku batona Sante Jazzy Bites, bowiem pochodziła z suszonych owoców. Myślałam, że intensywniejszy będzie aromat wanilii, ale w ogóle go nie wyczułam.
Baton jest bardzo zwarty i kruchy - to przez wysoką zawartość płatków oraz mąki owsianej. Zupełnie inaczej niż w przypadku daktylowych słodyczy (tutaj daktyle są obecne, ale w dalszej części składu). W masie wyraźnie przebija siemię lniane, które po ugryzieniu przyjemnie chrupie pod zębami.

Sycące!
Słodycz nie jest bardzo słodka - dla mnie akurat, bardzo wyważona, dzięki czemu mogłam zjeść batona na raz :) Mocno czuć mączny smak owsa oraz kwaskowatość suszonych truskawek. W dalszej części wyłania się subtelna woń kokosa, pochodząca z oleju. Wzięłam go ze sobą na miasto, zamiast drugiego śniadania i zdecydowanie świetnie spełnił swoją rolę - nasycił na długo i zaspokoił słodyczowego głoda :) Gdybym spotykała go regularnie w sklepie, na pewno często lądowałby w moim koszyku.

Skład: bezglutenowe płatki owsiane, bezglutenowa mąka owsiana, BIO olej kokosowy, daktyle, truskawka, ksylitol, BIO siemię lniane, naturalny ekstrakt z wanilii bourbon, sól himalajska, woda źródlana.
Cena: prezent :)
Kaloryczność: ok. 250 kcal/batonik (60 g)
Dostępność: sklepy ze zdrową żywnością, online
Inne warianty smakowe: Śliwka i cynamon, żurawina i czekolada, figa i goja z miodem gryczanym, ziarno kakaowca i pomarańcza, porzeczka i kokos
Ocena: 5/6

Wpis niesponsorowany.

Ogłoszenie
Z racji mojego jutrzejszego wyjazdu w góry, będę ograniczona jeśli chodzi o dostęp do Internetu. Za wszelkie opóźnienia w publikacji i odpisywaniu na posty - przepraszam :) Zaplanowałam, natomiast, dla Was posty w poniedziałek i środę. Wracam we czwartek, więc koło piątku wszystko nadrobię i powrócę do normy :)

środa, 14 września 2016

Wegetariańska/wegańska lasagne pełnoziarnista


Mam dla Was dzisiaj genialną opcję, która pozwoli na wyczyszczenie lodówki z zalegających resztek ;) Lasagne chyba każdy zna. Tradycyjna jest na bazie mięsa mielonego, podduszonego z warzywami z gęstym sosem pomidorowym, zapiekana pod beszamelem oraz ogrooomną warstwą żółtego sera. Poniższa opcja jest lżejsza, zdrowsza, ale nadal pełna smaku. Dominują warzywa - cukinia, dzięki temu, że dajemy ją surową, puszcza wodę, która przenika makaron i ten staje się miękki. Same płaty są z mąki graham. Jeśli chcecie, aby danie miało więcej białka (bo jesteście na diecie wegańskiej i pomijacie żółty ser - a ten jest źródłem białka i tłuszczu) - dodajcie do gotowanych warzyw strączki (np. 30 g czerwonej soczewicy). Danie nie zmieni zanadto smaku, a będzie bardziej treściwe. Przyznam się, że następnym razem i ja tak zrobię, jeśli będę miała soczewicę pod ręką ;) Z powodzeniem można do warzyw dodać mielone mięso w wersji niewegetariańskiej. Możecie dodać każde warzywa, które zalegają Wam w lodówce. Rezygnujemy z tłustego beszamelu, który, moim zdaniem, zbyt wiele smaku nie wnosi do dania (Włosi znowu będą mnie ścigać ;)). Aromatyczne zioła i olej z zalewy do suszonych pomidorów świetnie podkreślają smak słodkich warzyw. Pyszne!

Składniki:
  • 4 płaty makaronu lasagne z mąki graham (u mnie 50 g - wąskie i dość krótkie)
  • 300 g cukinii
  • 130 g pieczarek
  • 170 g pomidorów (u mnie jeden średni)
  • 90 g papryki (połowa)
  • 110 g marchewki (jedna duża)
  • 40 g selera (kawałek)
  • 80 g cebuli (połowa)
  • kawałek 2-cm pora (10 g)
  • łyżka oleju - zalewy z suszonych pomidorów
  • trochę żółtego sera na wierzch (w wersji wegańskiej - pominąć)
  • przyprawy: sól, pieprz kolorowy świeżo mielony, ząbek czosnku, oregano, zioła prowansalskie, odrobina papryki czerwonej, łyżka przyprawy Knorr Fix Naturalnie Smaczne do Spaghetti Bolognese (opcjonalnie)*
_________________________________
*Nie współpracuję z tą firmą - miałam opakowanie dołączone do jednego z czasopism, więc postanowiłam wypróbować ;) Można pominąć

Marchewkę, selera i pieczarki trzemy na tarce. Cebulę oraz pora kroimy w plasterki, paprykę i pomidory - w kostkę. Na patelni rozgrzewamy olej i wrzucamy marchew, selera, pieczarki, pora, cebulę, paprykę i pomidory. Solimy i podlewamy odrobiną wody. Gdy warzywa zmiękną, a woda odparuje, dodajemy przyprawy oraz wyciskamy ząbek czosnku (jeśli wolimy jego mniejszy aromat, dodajmy w połowie gotowania). Cukinię kroimy w plastry. Na dno foremki (użyłam keksówki) wykładamy plastry cukinii, zawierające najwięcej skóry (łatwiej będzie nam wyjąć zapiekankę), następnie 1/3 warzyw, 1 i 1/3 płatów makaronu (moje były krótkie i wąskie - stąd taki podział), następnie ponownie plastry cukinii, 1/3 warzyw i makaron oraz ostatnia warstwa - cukinia, reszta warzyw i makaron (został mi plaster cukinii, więc położyłam na wierzch makaronu, dzięki czemu nie wysechł w trakcie pieczenia, a ugotował się). Pieczemy ok. 20-30 minut w 180 stopniach Celsjusza. Wierzch posypujemy serem żółtym i zapiekamy jeszcze 5 minut lub pomijamy ten etap w wersji wegańskiej.

Smacznego!

poniedziałek, 12 września 2016

Lavica Gourmet, Raw Praliny Kokos Wanilia - Recenzja

Pierwszą słodkością od Lavica Gourmet, po którą postanowiłam sięgnąć, były praliny daktylowe o nieziemskim połączeniu kokosa i wanilii. Lubię obydwa aromaty, a połączone w całość musiały stanowić kombinację, która idealnie pieściła podniebienie :)

Pierwsze wrażenie 
Kulki są zapakowane w foliowy woreczek, który wieńczy kartonowa etykieta. Kolorystyka bardzo mi odpowiada - morski błękit świetnie komponuje się z jasnolimonkową zielenią. Na pierwszym planie widnieje prosty biały napis, informujący nas o wariancie smakowym, a pod nim nieco mniejszy o produkcie. Na samym dole znajdziemy oznaczenia cech produktu - gramaturę i liczbę sztuk (105 g, 7 sztuk) oraz informacje o tym, że produkt jest wykonany ręcznie, przez firmę lokalną, polską, w 100% wegański i bez dodatku cukru. Prosty i jasny przekaz - nikt nie musi sprawdzać składu w poszukiwaniu takich informacji. To się ceni :)
Przejdę teraz do wyglądu słodkości :) Piękne, daktylowe kulki mają karmelowy odcień, a pokryte są wiórkami kokosowymi - jednak nie tak gęsto, jak np. Rafaello. W masie widocznie przebijają jaśniejsze plamki, które wskazują na obecność kokosa i moich ulubionych suszonych owoców - moreli. Zapach jest wyraźnie kokosowy, bardzo podobny do produktów Cocofina, które również miałam okazję testować - świadczy to o najwyższej jakości surowca, użytego do produkcji. W tle czuję delikatnie daktyle i rodzynki. Nie rozróżniam nuty wanilii, ale jest jej tutaj niewiele, dlatego mój nos nie jest w stanie jej wyłapać :)
Kulki są umiarkowanie twarde i bardzo zwarte, dzięki czemu nie tracą kształtu w transporcie. Nic się nie rozsypuje ani nie rozlatuje, co się bardzo ceni - inaczej nie wiadomo byłoby, jak to jeść ;) Zwartości nadają suszone owoce. Muszę także zaznaczyć, że dla mnie to jest idealna forma słodyczy - jako osoba o dość niskim progu zasłodzenia (co sprawia, że batony jem na kilka razy ;)), nic nie muszę dzielić, bo taka pralinka na raz jest idealna. Dodatkowo, można się nią podzielić z innymi :)

Smak
Pierwsze, co czuję, to chrzęszczące pod zębami wiórki kokosowe. Następnie wyłania się umiarkowana słodycz daktyli i rodzynek, przełamana mniejszą słodyczą i lekką kwaśnością moreli. Nie czuję się przesłodzona, a w miarę żucia aromat kokosa zaczyna dominować. Gdyby to był baton, to myślę, że połowę zjadłabym na pewno :) Po chwili przypomina mi się smak znanego mi słodycza... tak! To Rafaello! Jedynie w innej formie i bez orzechów (co dla mnie jest delikatnym minusem, bo myślę, że świetnie wzbogaciłyby ten smak np. nerkowce czy migały). Całość jest po prostu przepyszna i ciężko się oprzeć, żeby sięgnąć po kolejną kulkę :) Na dodatek, produkt w niemal równych częściach składa się z węglowodanów (43,2 g/100 g), jak i tłuszczy (39,5 g/100 g), dzięki czemu nie otrzymujemy szybkiej bomby cukrowej, która sprawiłaby, że nasza trzustka by zwariowała :D Energia uwolni się powoli, a my dostarczymy nie tylko fruktozy, ale także zdrowych nasyconych kwasów tłuszczowych, pochodzących z kokosa. 


Pralinami poczęstowałam moją rodzinę (która nie sięga po zdrowe słodycze, chyba że sama im je podsunę ;)) i cóż... Przepadli :) Zwłaszcza moja mama, która degustując razem ze mną różne raw pyszności, stwierdziła, że obok jednego z batonów innej firmy, jest to jej ulubiona zdrowa słodycz. Była zachwycona smakiem, aromatem kokosa (mama uwielbia Bounty) i chętnie sięgała po kulki, popijając popołudniową kawę :)
Jeśli tylko spotkam je w sklepie stacjonarnie, to chętnie po nie sięgnę jeszcze raz! Dodatkowo, nabrałam ochoty na spróbowanie kolejnych wariantów smakowych i mam nadzieję, że będzie mi to dane. Do tej pory jest to moja ulubiona słodycz kokosowa (chyba na równi z kokosowym batonikiem "Dobra Kaloria").

Skład: Kokos 26%, Morele, Daktyle, Rodzynki, Wanilia bourbon 0,2%
Kaloryczność: 395 kcal/100 g (60 kcal/pralina; 415 kcal/opakowanie 105 g)
Cena: ok. 10 zł
Dostępność: Sprawdź wpis wprowadzający
Ocena: 6/6
Inne warianty smakowe: jabłko rodzynki, kakao pomarańcza


Wpis sponsorowany. Współpraca nie ma wpływu na rzetelność recenzji.