piątek, 30 grudnia 2016

Bombus, Raw Energy, Peanuts & Dates - Recenzja


Dopiero się pojawił, a już w jedzeniowej blogosferze stał się najbardziej pożądanym batonem w ostatnim czasie. Chyba wszyscy blogerzy, promujący zdrowy styl życia, lubią masło orzechowe, dlatego właśnie ten smak Bombusa z serii RawEnergy stał się popularny. Wielkie oczekiwania: Snickers? Michałki? Słodkie masło orzechowe? Brzmi jak dobra powieść sensacyjna, tym bardziej, że w moim przypadku jego poszukiwania spaliły na panewce. Ale z pomocą przyszła mi Ania z bloga Naturalna Kuchnia Wegetariańska (jeszcze raz bardzo dziękuję :)), dzięki czemu mam przyjemność podzielić się z Wami moimi wrażeniami :)

Wygląd
Opakowanie jest bardzo estetyczne: karmelowo-pomarańczowy kolor nawiązuje do arachidów oraz daktyli, których rysunki także pojawiają się na etykiecie. Nie jest ono przekrzyczane czy "zagracone". Umieszczono także informację o tym, iż produkt jest bez glutenu i cukru, a także wegański, dzięki czemu nadaje się dla osób na diecie bezlaktozowej czy bezglutenowej, ale także paleo.
Po wyjęciu z opakowania moim oczom ukazał się typowy daktylowy ulepek, z jaśniejszymi plamkami (były to orzechy ziemne). Struktura była zwarta, nie tak plastyczna jak wersja Cashew & Coffee, ale również nie twarda jak w RawProtein. Zapach był lekko karmelowy z dominującą, ale nienachalną nutą orzeszków ziemnych.

Smak
Wgryzienie się nie sprawiło mi problemu. Konsystencja okazała się być troszkę jak krówki ciągutki. Od razu w smaku czuję arachidy, a potem zalewa mnie fala słodyczy daktyli. Napotykam na chrupiące orzeszki, które na pewno nie były prażone. Gdy się wczuję bardziej w smak, dochodzi do mnie subtelna nuta soli, która świetnie współgra z karmelową słodyczą. Obfity dodatek arachidów jednak rewelacyjnie równoważy daktyle. Baton jest dość sycący, ale nie zasładza mnie tak mocno jak Cashew & Coffee (który smakował mi mimo wszystko bardziej). Jest smaczny i na pewno jeszcze po niego sięgnę :)
Podsumowując, cały baton jest dobrym połączeniem smakowym, które śmiało można porównać do orzeszków w karmelu w Snickersie ;) Dlatego miłośnikom polecam zdrowszą, lecz równie satysfakcjonującą alternatywę.

Skład: daktyle 54,9%, orzeszki ziemne 45%, sól 0,1%
Kaloryczność: 442 kcal/100 g (221 kcal/baton 50 g)
Dostępność: Tesco
Cena: dostałam :)
Ocena: 5/6
Inne warianty smakowe: cocoa & cocoa beans, coconut & cocoa, coconut & maracuja, apple & cinnamon, cashew & coffee, apricot & cashew

Wpis niesponsorowany.

środa, 28 grudnia 2016

Ryba w sosie koperkowo-beszamelowym



Pamiętam, jak kiedyś mama przygotowywała rybę w sosie śmietanowo-koperkowym. Lekko kwaskowaty, kremowy sos, pieczone, delikatne płaty ryby, suszony koperek. A to wszystko podawane z gotowanymi ziemniaczkami i surówką z kiszonej kapusty. Gdy otrzymałam od hurtowni Vegamarket ryżowy beszamel, pomyślałam, że spróbuję odtworzyć ten przepis, a efektem mogę podzielić się z Wami :) Beszamel jest produktem bezglutenowym, nie zawiera tłuszczu palmowego ani utwardzonego oraz wzmacniaczy smaku. Świetnie komponuje się z pieprzem cytrynowym i suszonym koperkiem. Śmiało możecie zamienić go na ten świeży - ja nie miałam dostępu do takiego dobrej jakości, więc pozostałam przy wariancie suszonym :) Zapraszam do przetestowania przepisu!

Składniki (1 porcja):

  • filet rybny (sola, dorsz, tilapia, morszczuk)
  • ćwierć cebuli
  • łyżka suszonego koperku
  • pół łyżeczki masła klarowanego
  • łyżeczka oleju
  • 3 łyżki beszamelu ryżowego Amandin
  • sól, pieprz cytrynowy, pieprz ziarnisty świeżo mielony, czosnek suszony
Filet nacieramy solą, pieprzem cytrynowym i suszonym czosnkiem. Rozgrzewamy na patelni masło klarowane i obsmażamy rybę. Odstawiamy na bok. Cebulę siekamy w kosteczkę. Na tej samej patelni rozgrzewamy łyżeczkę oleju i wrzucamy cebulkę. Podlewamy wodą i solimy. Dusimy, aż cebulka zmięknie i odparuje woda. Zalewamy beszamelem i dodajemy kawałki ryby. Przyprawiamy świeżo mielonym pieprzem i koperkiem. Podajemy z kaszą, ryżem, ziemniakami i ulubionymi surówkami.
Smacznego!


Wpis powstał w ramach współpracy z hurtownią:
wyłącznym dystrybutorem produktów marki Amandin w Polsce.

sobota, 24 grudnia 2016

Świąt już czas...


Co roku czekam na Boże Narodzenie z dziecięcą ekscytacją - choć z biegiem czasu jest jej we mnie coraz mniej. By poczuć magię świąt, trzeba coraz większego wysiłku, ale ostatecznie czas spędzony w gronie najbliższych zawsze na długo pozostaje w moim sercu i rozpromienia kolejne szare miesiące. Lubię ubierać choinkę, słuchać w tym dniu kolęd Golec uOrkiestra (które mają niebywały klimat i nie wyobrażam sobie bez nich Bożego Narodzenia), dzielić radość z bliskimi i delektować się wigilijnymi potrawami.
W miarę upływu kolejnych lat odkrywam coraz bardziej duchowy i religijny aspekt świąt. Jestem osobą wierzącą, ale także świadomą swojej ułomności jeśli chodzi o wiarę. W każdym razie jest ona moim wyborem, którego dokonuję codziennie, lecz szanuję także wybór innych ludzi :)
Mówi się, że nie bez powodu najkrótszy dzień w roku przypada przed Wigilią. Ponoć to właśnie wraz z przyjściem Chrystusa na Ziemię pojawia się na niej coraz więcej światła, które daje nadzieję. Dzień wydłuża się coraz bardziej, a kulminacją radości jest Wielkanoc, podczas której Zło zostało zwyciężone.

Moi drodzy,
zanim na niebie zabłyśnie pierwsza gwiazdka, a Wy siądziecie przy Wigilijnym stole z rodziną, chciałam Wam złożyć najserdeczniejsze życzenia. Życzę Wam zdrowych i spokojnych świąt, spędzonych w cieple domowego ogniska, wieczoru wolnego od trosk i przeżywanego z dziecięcą radością. 
Niech tajemnica Bożego Narodzenia sprawi, że będziecie patrzeć na świat z taką miłością, jak Stwórca, który zesłał nam swojego Syna, by pokazać nam, jak pokonać nasze własne problemy i cierpienia. 

Wesołych Świąt!

Ola

piątek, 23 grudnia 2016

Świąteczna, cynamonowo-pomarańczowa babka pełnoziarnista



Będąc w Australii, moja siostra podzieliła się ze mną przepisem na pełnoziarniste muffiny z jogurtem naturalnym. Przyrządzała je z borówką amerykańską i muszę przyznać, że były przepyszne! Recepturę postanowiłam odtworzyć, a efektem dzielę się z Wami :) Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie zmodyfikowała. Zamiast ekstraktu z wanilii dałam cynamon i aromat pomarańczowy, a borówki zastąpiłam suszoną żurawiną. Syrop ryżowy (rice melt syrup) zamieniłam na nektar kokosowy (który odznacza się niskim IG), dzięki czemu całość nabrała świątecznego charakteru i idealnie sprawdzi się na naszym wigilijnym stole. Ciasto upiekłam w silikonowej keksówce (miałam za mało foremek na muffiny), ale równie dobrze możecie to zrobić w takich foremkach - mojej siostrze wyszło 12, ale zależy, jakiej wielkości macie foremki. Dodatki możecie swobodnie modyfikować, a samo ciasto dodatkowo przełożyć masłem orzechowym (pycha!) lub domowym dżemem :) Smakuje najlepiej z herbatą lub kakao. Polecam wszystkim łasuchom!

Składniki:

  • 1 i 3/4 szklanki mąki pełnoziarnistej (ok. 170 g)
  • 3/4 szklanki musu jabłkowego
  • pół kubka jogurtu naturalnego (75 g)
  • 30 g oleju kokosowego
  • 1/4 szklanki nektaru kokosowego/syropu ryżowego/syropu klonowego (lub dowolnie inne słodzidło)
  • 2 jajka
  • kilka kropel aromatu pomarańczowego lub skórka pomarańczowa
  • płaska łyżeczka cynamonu cejlońskiego
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • nieduża garść suszonej żurawiny
W jednej misce mieszamy suche składniki. Żurawinę namaczamy w gorącej wodzie. Roztapiamy olej kokosowy i przestudzony (ale dalej płynny) mieszamy z jogurtem, aromatem/skórką, musem jabłkowym i jajkami. Suche składniki łączymy z mokrymi. Dodajemy odsączoną żurawinę. Masę rozlewamy do muffinowych foremek lub silikonowej keksówki i pieczemy ok. 30-40 minut w 200 stopniach (w zależności od piekarnika).

Kaloryczność 1 kawałka (1/10 keksówki): ok. 150 kcal
Smacznego!

środa, 21 grudnia 2016

Zdrowy piernik z mąki graham i bez cukru!

Jednym z moich ulubionych ciast (chociaż ciężko mi jest wybrać to najukochańsze) jest piernik. Lubię korzenny aromat, skontrastowany z kwaskowatymi powidłami. Idealne z ciepłym mlekiem, kakao lub kawą zbożową, spożywane w gronie najbliższych przy pięknie ubranej choince, gdy w głośnikach brzmią ukochane kolędy Golec uOrkiestra lub swingowe piosenki świąteczne Franka Sinatry czy Elli Fitzgerald. 

Jest coś magicznego w tej chwili, nieodzowny element Bożego Narodzenia. Zawsze kupowaliśmy piernik - choć bez tłuszczy utwardzonych i syropu glukozowo-fruktozowego, jednak z cukrem, karmelem i na mące oczyszczonej. Dlatego postanowiłam sama pokombinować z przepisami ze starej książki mojej mamy ("Polska Wigilia" autorstwa Hanny Szymanderskiej). Czego się obawiałam? Że ciasto będzie bardzo twarde, niezjadliwe, zbyt ciężkie i zakalcowate. Dlatego dodałam nieco jogurtu naturalnego (aby odrobinę nawilżyć środek) oraz mąkę pszenną typ 500 - która jest nieco lżejsza niż mąka graham. Wypiek po upieczeniu był chrupiący z wierzchu i miękki w środku. Gdy ostygł, stał się twardy (jak typowe ciasta na miodzie), ale po przełożeniu dżemem i odleżakowaniu kilku dni, zmiękł nieco. Nie dałam gotowej przyprawy do piernika, bo ta, którą kupiłam, była dla mnie zbyt gorzka i pieprzna, a nie korzenna - z powodzeniem, jednak, możecie wykorzystać tę kupną, jeśli tylko smak Wam odpowiada. Przepis na formę keksówkę (piekłam w silikonowej).


Składniki:

  • 100 g mąki pszennej typ 500
  • 160 g mąki graham (typ 1850)
  • 30 g masła
  • 35 g ksylitolu
  • 100 g miodu
  • 45 g jogurtu naturalnego gęstego
  • łyżeczka kakao
  • 2 czubate łyżeczki erytrolu ze stewią (używam "Zielony Listek")
  • 3 jajka
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • przyprawy: pół łyżeczki cynamonu, pół łyżeczki imbiru, szczypta mielonych goździków i mielonej gałki muszkatołowej
  • Do przełożenia: dżem wiśniowy lub gęste powidła śliwkowe
Żółtka oddzielam od białek. Masło, ksylitol i erytrol ucieram mikserem razem z żółtkami. Do masy powoli dodaję miód - po łyżeczce. Gdy powstanie lśniąca i puszysta masa, dodaję porcjami jogurt naturalny. Następnie mąki, proszek do pieczenia oraz kakao - masa będzie bardzo gęsta, dlatego miksowałam na najniższych obrotach mikserem, a potem przerzuciłam się na mieszanie łyżką. Dodałam przyprawy. Białka ubiłam ze szczyptą soli na sztywną pianę, którą porcjami mieszam z resztą ciasta. Wylewam do keksówki. Piekę pół godziny w 200 stopniach, następnie zmniejszam do 180 stopni i piekę 30-40 minut (musicie sprawdzać patyczkiem, czy ciasto jest suche wewnątrz). Od razu po wyjęciu z piekarnika, wyjmuję ciasto z formy i kroję na 3 części (moje wyrosło bardzo nierówno, dlatego są nieco koślawe), chwilę czekam, aż wilgoć odparuje i składam z powrotem, owijając szczelnie folią aluminiową. Gdy nieco przestygnie, ostrożnie odwijam ciasto z folii, a następnie smaruję dżemem, składam i ponownie owijam folią. Trzymam w lodówce kilka dni, aż skruszeje.
Smacznego!

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Lavica Gourmet, Vege Pasztet z czarnuszką - Recenzja

Choć VegePasztet z suszonymi pomidorami, siemieniem i słonecznikiem bardzo mi smakował, to zwlekałam ze spróbowaniem wersji z czarnuszką i zostawiłam ją na sam koniec. Jak wiecie z posta o stosowanych przeze mnie superfoods, piję rano olej z czarnuszki, którego smak nie jest najlepszy, ale można się do niego przyzwyczaić. Wyraźna pikanteria, specyficzny aromat i pewna gorycz, która na długo pozostaje w buzi - to cechy charakterystyczne tego zdrowego ziarenka. Czy było go czuć w pasztecie?

Pierwsze wrażenie
Opakowanie jest identyczne jak w poprzednim wariancie - różni się jedynie szata graficzna. Na jasnym tle (ecru) widnieje śliczny kwiat czarnuszki, a zielono-ziemisty prostokąt stanowi tło dla nazwy produktu. Tył wieńczą informacje o wartościach odżywczych oraz składzie produktu. Po usunięciu kartonika moim oczom ukazuje się pomarańczowy pasztet w aluminiowej foremce, otoczonej folią. Ponownie, wytrącił się płyn przypominający olej, ale po otwarciu wiem, że to naturalne soki oddane przez warzywa. Piękny kolor pochodzi od marchewki, której małe cząstki można wyróżnić w strukturze smarowidła. W oczy kontrastowo rzucają się czarne ziarenka czarnuszki. Pachnie zdecydowanie cieciorką i gotowanymi jarzynami. Wydaje mi się także, że delikatnie wyczuwam cebulę, choć w składzie jej nie podano.
Konsystencja jest bardziej zwarta od wariantu pomidorowego, jednak absolutnie mi to nie przeszkadza. Nie rozprowadza się, co prawda, na kanapce jak mus, ale też nie zwija się jak tradycyjny, mięsny pasztet (mam na myśli taki pieczony - nie z plastikowych pojemniczków ;)). Nie wspomniałam o tym w poprzedniej recenzji, ale bardzo jestem ciekawa - jakich przypraw użyto? Nie umiem dobrze rozpoznawać aromatów (chyba że są mooocno wyczuwalne), więc nie wiem, czego oczekiwać - gałki muszkatołowej? Ziela angielskiego? Gdyby użyto ich naprawdę dużo (tak, że zdominowałyby smak, a nie podkreślały), na pewno bym je wyselekcjonowała, niemniej jednak całość nie byłaby tak apetyczna.

Smak
Przejdźmy zatem do najprzyjemniejszej części - degustacji ;) Pierwsze, co czuję, to pewną suchość ciecierzycy - nie takiej niedogotowanej, tylko charakterystycznej i typowej dla strączków, lekko mączną. Potem delikatnie do głosu dochodzi marchew i... no właśnie, wydaje mi się, że bardzo subtelnie czuję cebulkę. Ponownie wyłania się pewna proszkowatość kaszy jaglanej, ale wydaje mi się, że w mniejszym stopniu niż w pomidorowym wariancie. Całość jest dla mnie przyjemnie słona (może odrobinkę za słona) i świetnie komponuje się z razowym chlebem i warzywami (zwłaszcza z papryką!). Nie wyczuwam aromatu czarnuszki, co jest zdecydowanie plusem :) Pasztet jest tak smaczny, że z przyjemnością zjadłam połowę na raz razem z warzywami i dobrym, świeżym pieczywem :) Naprawdę, jestem pod ogromnym wrażeniem jakości i smaku tych wegańskich cudowności!

Prozdrowotność
Jak wiecie, ciecierzyca jest bardzo dobrym źródłem błonnika, węglowodanów złożonych oraz białka, ale także potasu, który pozwala uregulować ciśnienie krwi. Ponadto zawiera także żelazo (które najlepiej wchłania się z produktami bogatymi w wit. C) i witaminy z grupy B. Syci na długo i ma niski indeks glikemiczny. Czarnuszka, natomiast, działa przeciwwirusowo, przeciwbakteryjnie i przeciwzapalnie, wzmacnia naturalną odporność organizmu, pozwala przywrócić równowagę hormonalną. Działa także oczyszczająco. Tak naprawdę ma tyle właściwości i zalet, że nie jestem w stanie ich wymienić, niemniej jednak warto o niej poczytać i włączyć do swojego jadłospisu. Stanowi ona jedynie 1% składu pasztetu, więc nie oczekujmy, że nagle magicznie nas odmłodzi, uzdrowi i sprawi, że będziemy nieśmiertelni ;) Niemniej jednak to dobra opcja na przemycenie jej do jadłospisu.

Skład: ciecierzyca 60%, kasza jaglana, marchew, pietruszka korzeń, olej rzepakowy, czarnuszka 1%, sól, przyprawy
Kaloryczność: 156 kcal/100 g (343 kcal/opakowanie 220 g)
Dostępność: Sprawdź posta wprowadzającego
Cena: 10-11 zł
Ocena: 6/6
Inne warianty smakowe: z suszonymi pomidorami, słonecznikiem i siemieniem lnianym, żurawina z chia i ostropestem

Wpis sponsorowany. Współpraca nie ma wpływu na rzetelność opinii.

niedziela, 18 grudnia 2016

"Smakując Australię" - relacja z podróży (cz. VI - ostatnia)


Dzień jedenasty
Pojechałam z bratem do centrum Sydney. Nie mieliśmy bardzo skonkretyzowanych planów, ale zdecydowaliśmy się na odwiedzenie muzeum figur Madame Tusseaud. Jest to "sieć" znana na całym świecie, a oprócz Londynu i Paryża, swój oddział ma także w Sydney. Na początku znowu robiliśmy z siebie idiotów we flashu obiektywu (tym razem zdecydowaliśmy się kupić zdjęcia) i zaczęliśmy zwiedzanie. Na początku były figury związane z historią Australii - ostatnia aborygeńska kobieta, która była przewodniczką białych wśród plemion, kapitan James Cook (odkrywca), kapitan Arthur Phillip (uznawany za założyciela brytyjskiej kolonii w Australii), australijski sławetny złoczyńca (jak Janosik czy Robin Hood, tylko bez szlachetnych intencji) oraz inne postaci. Potem wkroczyliśmy do świata polityki międzynarodowej, gdzie "spotkałam" brytyjską rodzinę królewską, premier Australii, Barracka Obamę, Nelsona Mandelę czy Gandhiego. Kolejna sala prezentowała gwiazdy sportu, z którymi nie omieszkałam się zmierzyć :) Potem przyszedł czas na scenę muzyczną - Katy Perry, Pink, Rihanna, Lady Gaga czy Michael Jackson jak żywi! Robili wrażenie, chociaż wydaje mi się, że odrobinę ich upiększają (no co jak co, ale Rihanna ma nieco grubsze nogi :p). Zaasystowałam więc Michaelowi Jacksonowi i poszliśmy dalej. Czekały nas gwiazdy filmowe (Brangelina, Nicole Kidman, Heath Ledger czy Johnny Depp), a następnie nauki (m.in. Einstein). Co ciekawe - w każdej sali znajdowały się rekwizyty do robienia ciekawych zdjęć z gwiazdami, opis każdej postaci, ale także quizy czy zabawy. Na samym końcu jest sala poświęcona stricte muzeum, gdzie dowiemy się, jak wykonuje się figury.

Chciałabym mieć tak bujną czuprynę :P


Właściwa osoba na właściwym miejscu :D

Po Madame Tusseauds nie mieliśmy zbytnio pomysłu, co ze sobą zrobić, więc poszliśmy w górę Market Street do Hyde Parku. Niesamowita jest główna aleja, która zadaszona jest przez połączone konary drzew! Jak w baśniowym tunelu :)
Hyde Park
Potem skierowaliśmy się w prawo w kierunku Anzac Monument, a następnie poszliśmy McQuarie Street: widzieliśmy Parlament New South Wales, The Mint (najstarszy budynek w NSW) oraz Bibliotekę NSW.
Anzac Monument z zewnątrz

Wewnątrz Anzac Monument
Doszliśmy do Royal Botanic Garden, po których pospacerowaliśmy. Wróciliśmy na Market Street i zjedliśmy lunch w Westfield. Znowu wybrałam THR1VE - tym razem spałaszowałam ryż brązowy i dziki z kurczakiem, pesto, awokado i sosem musztardowym oraz Kaleslaw (colesław z jarmużu). Danie nazywało się Bikini Bowl i zapłaciłam za nie 12,5$ (ok. 39 zł), co jest przystępną ceną jak na tamtejsze zarobki i fakt, że jemy pełnowartościowy posiłek w samym sercu miasta :)
Sydney Observatory
Postanowiliśmy pójść do Sydney Observatory. To obserwatorium astronomiczne, powstałe pod koniec XIX w. w najwyższym naturalnie położonym punkcie miasta. Można zwiedzić za darmo wystawę czasową, gdzie zobaczymy różne ruchome modele Układu Słonecznego, a także dawne teleskopy i sposoby pomiaru różnych kosmicznych odległości. Zdecydowaliśmy się zakupić oprowadzanie z przewodnikiem. Wspięliśmy się na wieżę wiekowego budynku, a pani ręcznie odkręciła metalową kopułę, która była nad nami. Po jej odpowiednim ustawieniu (kopuła nie tylko się otwiera, ale także obraca wokół nas), mogliśmy spojrzeć przez teleskop na Słońce. Widzieliśmy małe punkty i wypustki - były to wybuchy na powierzchni Słońca, niewidoczne gołym okiem. Później zeszliśmy do planetarium. Nad nami wyświetlało się niebo w różnych porach nocy. Widzieliśmy kolejne konstelacje gwiazd (m.in zodiaki), a także południowy odpowiednik gwiazdy polarnej. Jest to Southern Cross (Południowy Krzyż). Jeśli odmierzymy 4,5 raza odległość równą rozpiętości ramion krzyża, to wyznaczymy dokładnie południe (tak jak Gwiazda Polarna wskazuje północ na półkuli północnej). Niesamowita była ta "wędrówka" po nocnym niebie :)
Tak zakończyliśmy kolejny dzień naszego zwiedzania.

Dzień dwunasty
Wybraliśmy się na Manly Beach - jedną z dwóch sławnych plaż w Sydney. Aby się tam dostać, musieliśmy popłynąć promem z centrum Sydney - Circular Quay (przy Operze), co trwało pół godziny. Po dotarciu przeszliśmy się główną ulicą tej dzielnicy, która przypominała deptak w Sopocie :p Występowało tam trochę ulicznych artystów. Postawiliśmy na spacer promenadą wzdłuż wybrzeża, podziwiając fale uderzające o brzeg plaży. Następnie udaliśmy się do Manly Sealife (oceanarium w Manly). Trafiliśmy na karmienie małych pingwinów (które potrafią być baaaaardzo głośne!) oraz pogadankę o nich. Nie miałam świadomości, że plastik jest tak szkodliwy - torebkę foliową zwierzęta traktują jak rybę. Połykają ją, a końcówkę można wydedukować :( Najgorsze, że plastik NIE ZNIKA, a liczba plastikowych wysp na oceanach tylko się powiększa. Dlatego otrzymaliśmy 5 rad od pracownika:
RETHINK 
(przemyśl, czy faktycznie potrzebujesz opakowanych wielokrotnie produktów)
REFUSE
(zrezygnuj z kupna produktów opakowanych w plastik)
REDUCE
(ogranicz liczbę plastikowych siatek i reklamówek, które używasz)
REUSE
(używaj ich ponownie)
RECYCLE
(gdy się całkowicie zniszczą - oddaj do recyklingu)
Naprawdę ta pogadanka dała mi do myślenia i choć wiem, że niemożliwe jest całkowite zrezygnowanie z plastiku, to można go chociaż ograniczyć.
Później pooglądaliśmy rekiny i duuuuże pływające żółwie oraz płaszczki (pływały nad nami, bo chodziliśmy tunelami pod wodą), a także widzieliśmy karmienie małych ośmiornic oraz krabów.
Wróciliśmy do miasta i poszliśmy na China Town, żeby zrobić drobne zakupy.

 W planach mieliśmy poczekać do zmierzchu, aby zobaczyć miasto nocą. Niesamowicie wygląda światło zachodzącego słońca, które odbija się w szybach przeszklonych budynków, a widok rozświetlonych wieżowców zapierał dech w piersiach. Sami zobaczcie ;)

Dzień trzynasty
Spędziliśmy go całkowicie na luzie. Pojechaliśmy autobusem na sławetne Bondi Beach i uprawialiśmy czysty smażing plażing ;) Słońce grzało, było ok. 30 stopni, a filtr był niezbędny. Mój brat się się nie posmarował (nakremowałam mu jedynie plecy i ramiona) i był cały w czerwone łaty :p Bondi Beach uchodzi w Sydney za plażę dla turystów i pozerów, ale chyba podobała mi się najbardziej. Nie mogłam się powstrzymać i cały czas patrzyłam na surfujących ludzi, żałując, że nie umiem pływać, a woda jest tak zimna :) Ciekawostka: wody przybrzeżne patrolowane są z powietrza w celu poszukiwania rekinów. Jeśli są zbyt blisko, ratownicy ogłaszają megafonem, żeby wyjść z wody.


Po pełnym relaksie, wróciliśmy na spokojnie do domu, żeby spakować swoje rzeczy. A następnego dnia wieczorem opuścilśmy Sydney. Ale wiem, że na pewno tam wrócę!

To już koniec cyklu relacyjnego. Jakie macie wrażenia o Australii? Co Was zaskoczyło? Co najbardziej chcielibyście zrobić, zobaczyć, doświadczyć? :)

piątek, 16 grudnia 2016

LoCarb ProteinFX, batony proteinowe crunchy, Rocky Road oraz Honey Almond - Recenzja


 Nie unikam węglowodanów ani nie mam hopla na punkcie białka, ale będąc w Australii kupiłam kilka nowości wpisujących się w przytoczoną konwencję :) Mowa o LoCarb Crunchy w wersji Rocky Road oraz Honey Almond in Milk Chocolate. Obydwa produkty nie zawierają cukru, są bogate w białko oraz błonnik.

OPAKOWANIE
Biało-niebieska szata graficzna jest dość surowa i sugeruje, że baton bardziej niż do kobiet, jest skierowany do mężczyzn. Z prawej strony widnieje ilustracja odpowiadająca wariantom smakowym: plastry miodu w przypadku Almond & Honey oraz czekolada z karmelkami i marshmallows w wariancie Rocky Road. Na bocznej ściance opakowania znajdziemy poszczególne składniki, które wyróżniają daną wersję, dzięki czemu szybko możemy rozpoznać, czy dana słodycz nam przypadnie. Honey Almond zawiera chia, migdały, miód, sezam i mleczną czekoladę, a Rocky Road również czeko, marshmallows, chia i orzeszki ziemne.
Tył, klasycznie, wieńczą skład i tabele kalorii.

HONEY ALMOND
Wygląd i zapach

Baton cały skąpany jest w mlecznej czekoladzie, co przypomina mi Jeżyki :) Trochę mi się złamał, bo przeleciał pół świata. Świadczy to o jego kruchości. O dziwo, pachnie mocno orzeszkami ziemnymi, których nie znajdziemy w składzie. Baton jest dość twardy, ale nie jak kamień ;) W wyniku przełamania, mogłam dojrzeć środek, który składał się z żółtych chrupków sojowych, co przypomina batony typu Nestle Fitness. Są oblepione miodowym syropem. Gdzieniegdzie widzę także chia. Początkowo nie dostrzegłam migdałów, ale podczas konsumpcji okazało się, że zatopiono je w chrupkowej masie w dość pokaźnych kawałkach. Baton pachnie lekko karmelowo, jakby miodowo - ale nie jest to silna woń. Czekolada nie topi się pod wpływem dotyku, a jej warstwa jest dość cienka i dobrze przylega do chrupków. Nie pachnie ani mlekiem, ani kakao.

Smak
Jest bardzo kruchy, a chrupki sojowe świetnie pełnią swoją rolę, strzelając pod naciskiem zębów. To one dominują w strukturze słodycza. Po chwili natrafiam na prażonego migdała, który jest lekko słodkawy i dobrze komponuje się z całością. Jednak baton nie jest idealny... wyczuwam mocny, chemiczny posmak, który pozostaje na języku nawet po połknięciu. Oprócz tego, w ogóle nie jest słodki - tzn. słodycz jest bardzo subtelna, nawet dla mnie (a mam niski próg zasłodzenia). Na pewno nie zaspokoi ogromnej chęci na cukier. Z tym chemicznym  posmakiem spotkałam się w batonie proteinowym The Bar Counter w wersji Raspberry Praline. Mocno się zdziwiłam, bowiem w Quest Barze nie doświadczyłam takiego posmaku. Podsumowując, mocno się zawiodłam.

Ocena: 3/6
Skład: Mieszanka białkowa (35%) [chrupki sojowe (białko sojowe, skrobia z tapioki), białko serwatkowe], polidekstroza, maltitol, czekolada mleczna proteinowa (22%) [maltitol, masło kakaowe, mleko w proszku, miazga kakaowa, izolat białka sojowego, emulgator - lecytyna sojowa, aromat], miód w proszku (3%) [maltodekstryna, miód], prażone migdały (3%), glicerol, niesolone masło, tłuszcz roślinny, guma roślinna, chia (1%), sezam (1%), emulgator - lecytyna sojowa, aromat, sól.
Kaloryczność: 380 kcal/100 g (152 kcal/batonik 40 g)
Cena: ok. 2$
Dostępność: Woolworths, Coles


ROCKY ROAD
Wygląd i zapach

Baton ponownie oblewa mleczna czekolada, jednak jego powierzchnia jest znacznie gładsza, stąd brak skojarzenia z jeżykami. W podróży uległ mniejszej destrukcji niż jego poprzednik. Zapach przypomina mi... przejrzałego banana. No naprawdę jestem w szoku, skąd takie aromaty, skoro nigdzie nie ma ich w składzie :D Struktura, jak i polewa, przypominają poprzednika. W środku jest nieco mniej żółty. Dosyć wyraźnie przebijają ciemniejsze plamki (czekoladowe chrupki). Obecności orzechów ziemnych i chia nie odnotowałam, tak samo jak marshmallows  - całkowicie przepadły w strukturze.

Smak
Chrupkość batona zapewnia sojowy granulat, co, podobnie jak w powyższej wersji, jest bardzo przyjemnym elementem. Słodycz jest wyższa, jednak dalej nie dorównuje daktylowym raw batonom i nie jest w stanie mnie zasłodzić. Jak w aromacie, tak i w smaku ewidentnie czuję przejrzałego batona, a kakao czy orzeszki nawet nie sygnalizują swej obecności. Ponownie wyczuwam chemiczny, mydlany posmak (chociaż nieco mniej - czyżbym się zaczęła do niego przyzwyczajać?). Całość jest dość nijaka i rozczarowuje... Dodatkowo w składzie znajdziemy cukier (jest składnikiem Marshmallows) oraz syrop glukozowy, co zauważyłam dopiero po jego zakupie. Nie są to duże ilości, ale gdyby chociaż smak rekompensował ich obecność. A tak - ani smak, ani prozdrowotny efekt ;)

Ocena: 3/6
Skład: Mieszanka białkowa (36%) [chrupki sojowe (białko sojowe, kakao w proszku, skrobia z tapioki), białko serwatkowe], polidekstroza, maltitol, czekolada mleczna proteinowa (22%) [maltitol, masło kakaowe, mleko w proszku, miazga kakaowa, izolat białka sojowego, emulgator - lecytyna sojowa, aromat], marshmallows (5%) [syrop glukozowy, cukier, żelatyna, monohydrat dekstrozy, skrobia, aromat, stabilizator (452), barwnik (122)], orzeszki ziemne (3%), glicerol, tłuszcz rośłinny, niesolone pasło, drobinki żurawiny (żurawina (52%), cukier, olej słonecznikowy), guma roślinna, chia, emulgator - lecytyna sojowa, sól.
Kaloryczność: 384 kcal/100 g (154 kcal/batonik 40 g)
Cena: ok. 2$
Dostępność: Woolworths, Coles

PODSUMOWANIE
Strasznie zawiodłam się na tych batonach i z wielkim trudem je wykończyłam. Chemiczny, mydlany posmak absolutnie mi nie odpowiada. W dodatku niska słodycz i właściwie brak jakichkolwiek prozdrowotnych efektów sprawia, że na pewno nie sięgnę po nie, jeśli będę miała okazję. Nie ma co żałować, że nie znajdziemy ich w Europie :)

Wpis niesponsorowany. Produkt kupiłam samodzielnie.

środa, 14 grudnia 2016

Galaretka rybna z groszkiem i marchewką


Kolejny świąteczny przepis! Bardzo szybka i smaczna propozycja na wigilijny stół. Dzięki temu, że użyłam gotowego bulionu cebulowego (o niskim stopniu przetworzenia, składającego się z naturalnych składników), nie musiałam bawić się w gotowanie esencjonalnych wywarów. Słodka, uparowana marchewka i groszek świetnie wzbogacają smak sprawiając, że całość nie jest mdła. W moim domu nigdy nie przygotowywało się ryby w galarecie (tzn. zdarzało się, ale może ze 2 razy) - bardziej stawiano na mięsną wersję w dni powigilijne (czy podczas Wielkanocy). Ale ponieważ lubię eksperymentować, to mogę się z Wami podzielić pewną smakowitością. Polecam!

Składniki (2 porcje):

  • filet z soli
  • 300 ml bulionu cebulowego Amandin
  • 2 łyżeczki żelatyny
  • pół dużej marchewki
  • 4 łyżeczki groszku konserwowego
  • do przyrządzenia ryby: pieprz cytrynowy, czosnek w proszku, pieprz kolorowy świeżo mielony, sól, płaska łyżeczka masła klarowanego
Filet z soli nacieramy przyprawami i smażymy na łyżeczce masła klarowanego, podlewając nieco wodą w razie konieczności. Marchew gotujemy na parze (ja zawsze gotuję więcej i mam do innych potraw), a następnie kroimy w plasterki i układamy na dnie kokilek. Następnie dajemy po dwie czubate łyżeczki groszku konserwowego i po pół filetu rybnego. W bulionie rozprowadzamy żelatynę, a następnie delikatnie podgrzewamy. Zalewamy warzywa oraz rybę i chłodzimy w lodówce do całkowitego stężenia. Podajemy z plasterkami cytryny i ulubionym pieczywem.
Smacznego!

Wpis powstał w ramach współpracy z hurtownią:
wyłącznym dystrybutorem produktów marki Amandin.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Lavica Gourmet, Raw SunBite Supergreens chlorella & spirulina - Recenzja

Przyszedł czas na zmierzenie się z zieloną zagwozdką, która bardzo mnie intrygowała - niemniej jednak napawała pewnym lękiem :) Spirulina i chlorella, choć zdrowe, są mi zupełnie obce w smaku, toteż tego batona od Lavica Gourmet zostawiłam na koniec. Czy moje obawy były uzasadnione? Czytajcie dalej :)

Pierwsze wrażenie
Tak jak poprzednik, baton jest otulony plastikowym opakowaniem wraz z papierową etykietą w kolorze lekkiej pistacji oraz morskich odcieni, które nawiązują do wariantu smakowego. Na jasnym tle niezmiennie widnieje nazwa batona, na najciemniejszym - nazwa, a pod spodem dodatki. Prosto, spójnie i od razu wiemy, z czym mamy do czynienia :) Osoby zgłębiające składy produktów znajdą informacje na ten temat (a także tabelę z wartościami odżywczymi) na odwrocie.
Po wyjęciu z opakowania, moim oczom ukazuje się zwarty, lekko twardawy ulepek w kolorze szpinaku - co zawdzięcza algom. O dziwo, jest nieco tłustawy - nie wiem, czy za sprawą migdałów i pestek dyni, czy może to kwestia olejku cytrynowego? Pachnie figami (lekko kwaskowato), a dalej wyczuwam woń moreli. Algi są mi obce, więc nie jestem w stanie ich wyłapać. Podobnie nie odznacza się olejek cytrynowy. W strukturze batonika wyraźnie przebijają pestki fig oraz spore kawałki migdałów. Jak wspomniałam, konsystencja jest zwarta i potrzebowałam odrobiny nacisku na nóż, by kawałek odkroić. Niemniej jednak nie odczułam tego podczas żucia - podobnie jak w wariancie bananowym

Smak
Wgryzienie się, jak wspomniałam, nie stanowiło problemu. Konsystencja przypomina krówkę - chyba najbardziej ze wszystkich próbowanych przeze mnie batonów. Początkowo czuję lekką słodycz, następnie figi, orzeźwienie olejku cytrynowego i ponownie falę słodyczy przełamaną wyraźnie pestkami dyni i migdałami. Figa wyraźnie chrupie pod zębami, natomiast migdały rozpływają się w wyniku nacisku. Olejek orzeźwia i nadaje lekkiej goryczy. Po dłuższym żuciu i połknięciu na języku pozostaje delikatny posmak alg - jakby gorycz - niemniej jednak szybko się ulatnia. Całość dla mnie jest troszkę zbyt słodka i nie zjadłam batona na raz, ale moja mama była nim oczarowana - bardzo jej smakował, zwłaszcza z tego względu, że zawierał figi :)

Prozdrowotność
Superfoods, które dominują w tym batonie (chlorella i spirulina), obfitują w błonnik, chlorofil, białko, żelazo i wapń. Świetnie oczyszczają organizm, wspomagają odporność oraz normalizują poziom cukru oraz cholesterolu we krwi. Pestki dyni są świetnym źródłem cynku (który również wspomaga odporność, ale także dobrze oddziałuje na cerę), a migdały - wit. E.

Skład: daktyle, pestki dyni, figi, morele, migdały, chlorella (2,5%), spirulina (2%), olejek cytrynowy
Kaloryczność: 392 kcal/100 g (196 kcal/batonik 50 g)
Dostępność: Sprawdź wpis wprowadzający
Cena: 6-7 zł
Ocena: 5/6 (dla mnie trochę za słodki)
Inne warianty smakowe: Banan & Chia z białkiem konopi, Baobab&Mango, Kakao&Maca, Moringa&Ananas, Superberry (jagody goji i żurawina), Kokos&Lucuma
Wpis sponsorowany. Współpraca nie ma wpływu na rzetelność recenzji.

niedziela, 11 grudnia 2016

"Smakując Australię" - relacja z podróży (cz. V)



Dzień siódmy
 Nie wiedzieliśmy, jaka będzie pogoda, więc zwlekaliśmy z decyzją, gdzie jechać: czy do Australian Reptile Park i na Central Coast (gdzie mieszka rodzina chłopaka mojej siostry), czy do centrum handlowego i wieczorem dojechać na wybrzeże (miało padać). Pojechaliśmy w końcu do Parku, który leży ok. 40 min drogi na północ od Sydney. Sama brama wjazdowa, z wielkim gadem niczym dinozaur sugerowała, co znajdziemy w środku ;) Zaczęliśmy znowu od karmienia kangurów, które skakały wolno między ludźmi. Spryciarze wiedzieli, że jedzenie pochodzi z papierowej torby i zamiast do ręki, dobierali się wprost do niej ;) Mojego brata kangur ciągnął za koszulkę, żeby ten się nie guzdrał, tylko od razu dał mu całe żarcie, jakie ma :p 
Po chwili udaliśmy się na pokaz gadów: pan pokazywał nam aligatorzycę, pytona (którego dotykałam, a brat zrobił sobie z nim zdjęcie), małego krokodyla i kameleona. Pokaz okraszony był interesującymi ciekawostkami na temat zwierzaków. Na przykład pyton wykorzystywany w pokazie od małego był przyzwyczajany do ludzi, więc nie traktuje ich jak pokarmu. Natomiast gady umieszczane stricte w terrarium widzą człowieka tylko w sytuacji, gdy podaje się im jedzenie, więc logika jest prosta: człowiek=jedzenie => atakuj. 
Gustowny szaliczek


Uhm, a tu się pani wyślizgnęła aligatorzyca.
Potem poszliśmy na pogadankę o diabłach tasmańskich: te drapieżne maluchy są zagrożone, rakiem twarzy. Nie ma na niego leku ani szczepionki.
Diabeł tasmański
Potem miał miejsce spacer 60-letniego, ogromnego żółwia. Zwierzęta z tego gatunku mogą żyć 150-200 lat, ale tak naprawdę to są szacunkowe dane i przekona się o tym kolejna generacja. Mogłam dotknąć jego skorupy (była jak skała!) i porozmawiać z pracownikami.
Potem przespacerowaliśmy się po parku: widzieliśmy psy Dingo, koalę (w tym z maluchem!), która wydawała dźwięki jak dzika świnia :p Oczywiście nie zabrakło też aligatorów, krokodyli i ptaków (w tym kazuarów, znanych Wam z zoo w Sydney). Uczestniczyliśmy także w pogadance o koalach, po której mogłam tego uroczego misia pogłaskać :) Nie wiem, czy o tym pisałam, ale misiaki mają dwa kciuki w łapkach, żeby lepiej trzymać się drzew. Gdy mają 10-12 miesięcy, muszą się usamodzielnić, bo mamuśka wyrzuca je z gniazda (tzn. z drzewa). Znajdują wtedy inną akację, na której "tańczą", wydając dzikie dźwięki i w ten sposób "znaczą" terytorium :)
Innymi ciekawymi zwierzakami były Platypusy (dziobak), które pływały w akwarium. Naszą wizytę zakończyliśmy w terrarium z pająkami i gadami oraz płazami (nie był to najprzyjemniejszy element wycieczki :p).
Udaliśmy się w dalszą drogę na Shelly Beach, która znajduje się na Central Coast. Zakwaterowaliśmy się w domku letniskowym i poszłam na krótki shopping do Coles'a, a następnie mieliśmy wolne popołudnie. Na kolację udaliśmy się do golf clubu (gdzie skanowano dowody osobiste przed wejściem, chyba że miało się kartę klienta, którą mogą mieć tylko mieszkańcy danej miejscowości). Poszliśmy przed posiłkiem do sali z maszynami hazardowymi i przewaliliśmy 5$ ;) Szczerze? NUDA! Stoi się i naciska przycisk. Ludzie tak tracą pensje, domy, cały majątek. Nie bardzo to rozumiem, ale taka jest rzeczywistość. Potem wyszliśmy na pola golfowe, z których roztaczał się piękny widok na ciemną toń (klub jest na wzniesieniu). Słuchaliśmy szumu oceanu i oddychaliśmy pełną piersią :)
Przyszedł czas na jedzenie! Zamówiłam grillowaną rybę barramundi z pieczonymi ziemniakami i sałatką cezar, mój brat wziął ostrygi, a siostra z chłopakiem frytki, sałatę i smażone owoce morza. Ostryga była okej, ale dla mnie bez szału - w konsystencji trochę jak nieścięte białko jajka :p Ryba była przepyszna: struktura podobna do dorsza, ale nie miała takiego silnego aromatu, za którym nie przepadam (jak to mówię: "nie waliła rybą" :p). Sałatka Cezar nie opływała w sosie, co niewątpliwie było plusem, ale odwdzięczyła się dużą ilością bekonu (czy cokolwiek to było), który wygrzebałam, bo, pomijając kwestie zdrowotne, po prostu go nie lubię. Owoce morza (krewetki, surimi i kalmary) były także smaczne, choć panierki nie żałowano :) Posłuchaliśmy trochę muzyki na żywo i wróciliśmy do "cabin" (domku letniskowego).
Ostrygi
Barramundi
Dzień ósmy
Piękny, słoneczny i ciepły poranek na Shelly Beach postanowiłam uczcić biegiem wzdłuż brzegu plaży. Było przed 7 rano, słonko nieśmiało ogrzewało, a ocean nabrał pięknego, błękitnego koloru. Fale muskały żółty piasek, a skrzeczące Lorikeets wtórowały Cockatoos :) Nie byłam jedyną, która ten dzień rozpoczęła na plaży: wiele osób stało z kawą i podziwiało bezkres. Wbiegłam na wzniesienie, gdzie znajdował się golf club (co przypłaciłam naciągnięciem więzadła w kolanie, a z bólem nadal się borykam od czasu do czasu) i odpłynęłam. Widok hipnotyzował, a człowiek zatapiał się w czasie i przestrzeni. Nie wiem, ile tak stałam, ale potem wróciłam do domku z bananem na twarzy ;)
Plany były luźne: poszliśmy na spacer specjalnie wytyczonym szlakiem wzdłuż wybrzeża na Crackneck i do kolejnego punktu widokowego, gdzie znajdowała się latarnia morska (Wyrrabalong). Temperatura była naprawdę wysoka. Wędrówka wiodła nieco pod górę, ale dość łagodnie. Po drodze podziwialiśmy Kukabary i Lorikeets, a ja nieomal dostałam zawału serca, jak na drogę wyskoczyła mi ogroooooomna jaszczurka. Naprawdę była duża! :D 
Straszny jaszczur!

Lorikeet

Dotarliśmy na Crackneck, skąd rozpościerała się piękna panorama na Bateau Bay, Shelly Beach i Towoon Bay. Dalej szlak wiódł wśród niskopiennej roślinności, a potem ostro pod górę, po schodach. Osiągnęliśmy wysokość latarni i znowu mogliśmy cieszyć się widokiem oceanu.
Widok z Crackneck
Droga powrotna minęła szybko. Mieliśmy wolne popołudnie, więc poszliśmy z bratem na plażę. Odpuściłam sobie kąpiel, a bratu temperatura była niestraszna. Następnie udaliśmy się na rodzinnego grilla, który nieco różni się od naszego polskiego. Przede wszystkim, niewiele grilluje się warzyw, a mięso kupuje się po prostu zamarynowane w sklepie (w Polsce wciąż jednak szykujemy sami te szaszłyki, karkówki czy ziemniaki). Używa się grilla gazowego, a nie na węgiel. W każdym razie, jedzenie było smaczne - a z racji faktu, że była to rodzinna biesiada, zrozumiałe jest, że nie robiłam zdjęć ;)

Dzień dziewiąty
Nie będę się zanadto rozpisywać. Brat obudził mnie o 4 rano z bólem brzucha, więc wylądował w szpitalu - z atakiem kolki żółciowej. Długo tam nie pobył. Po jego wyjściu, pojechaliśmy do The Entrance, gdzie dorwała nas ulewa, więc wróciliśmy na Shelly Beach i zjedliśmy obiadokolację w Clubie drużyny rugby - Tigers - w której grał chłopak mojej siostry :) Ponownie trzeba było mieć przy sobie dowód. Zamówiłam łososia w sosie Sweet Chilli z ryżem jaśminowym i warzywami, który bardzo mi smakował. Ponieważ dzień był pełen emocji, na spokojnie wróciliśmy na ostatnią noc do domku letniskowego.

Dzień dziesiąty
Rano opuściliśmy Shelly Beach i po pożegnaniu z rodziną chłopaka siostry, pojechaliśmy do The Entrance. Przywitało nas słonko, więc pospacerowaliśmy po miasteczku, zaliczając okoliczne sklepy. Następnie wróciliśmy do Sydney. Był to dzień Halloween. 

Żeby móc poobserwować obchodzenie tego święta w Australii (które nie jest celebrowane na taką skalę jak w USA), poszłam na spacer po osiedlu, na którym mieszka moja siostra. Widziałam wiele ciekawych dekoracji i miałam niemałą frajdę z robienia zdjęć :) Spotkałam także grupę dzieciaków, przebranych w Halloweenowe stroje, które chodziły od domu do domu, zbierając słodycze. 
Co ciekawe - zawitają tylko do tych domów, które są w jakiś sposób przystrojone. Jeśli brak jest oznak Halloweenowych - oznacza to, że właściciele nie obchodzą tego święta, więc po prostu nie zawraca im się głowy :) W jednym z domów widziałam przebraną właścicielkę za czarownicę niczym Angelina Jolie w Maleficent, więc zapytałam, czy mogę zrobić zdjęcie. Chętnie się zgodziła, a następnie... zaprosiła mnie na cukierka! :D Śmiałam się potem siostrze, że chyba wyglądałam jak wiedźma i mogę zbierać słodycze bez kostiumu xD Nie powiem, bardzo to było miłe doświadczenie.
Od tej pani dostałam cukierka. Nie, nie miałam zamiaru zrobić jej psikusa!
 Tak zakończyło się poniedziałkowe święto - w kolejnych dniach już nie opuszczaliśmy Sydney. Ale o tym w następnej, już ostatniej relacji :)